Kategoria Zespółu Szkół Specjalnych
Nagrody
Aleksandra Wierzbowska, op. Beata Szczecińska
Piotr Bogdański, op. Beata Szczecińska
Aleksandra Nadolna, op. Renata Orchowska – Kowalczyk
Kategoria Przedszkole
Nagrody
Lena Zuzga, 6 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Dominika Zuzga, 6 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Natalia Gołaszewska, 6 lat, PP Nr 10, op. Jadwiga Brulińska, Iwona Jankowska
Dominika Ciszewska, 6 lat, ROK, op. Andrzej Żmuda
Wyróżnienia:
Wiktoria Cwalina, 6 lat, PP Nr 10, op. Jadwiga Brulińska, Iwona Jankowska
Amelia Jakuć, 7 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Michalina Szleszyńska, 6 lat, ROK, op. Andrzej Żmuda
Kategoria SP kl. I – III
Nagrody:
Szymon Leszczewski, 9 lat, SP Nr 4, n-lka Anna Mioduszewska
Maja Męczkowska, 9 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Dominika Żelechowska, 7 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Magdalena Głębocka, 10 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Maria Faszcza, 10 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Wyróżnienia:
Klaudia Bączek, 10 lat, SP Nr 5, n-lka Irena Dąbrowska
Bartek Krawczyk, 8 lat, ROK, op. Andrzej Żmuda
Julia Trzaska, 7 lat, SP Nr 7, n-lka Bożena Zawadzka
Szymon Świerszcz, 10 lat, MDK – DŚT Anna Bureś
Maria Róża Chmielewska, 9 lat, SP Nr 5, n-lka Irena Dąbrowska
Dominika Androsiuk, 9 lat, SP Nr 5, n-lka Irena Dąbrowska
Maja Gronostajska, 8 lat, SP Nr 9, n-lka Małgorzata Glińska
Dominik Ulatowski, 10 lat, SP Nr 7, Ewa Budryk
Kategoria SP kl. IV – VI
Nagrody:
Piotr Baranowski, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Iga Perkowska, MDK - DŚT, op. Anna Bureś
Emilia Babiel, SP Nr 7, n-lka Katarzyna Szmitko
Olga Nitkiewicz, SP Nr 9, n-lka Agnieszka Wysocka
Wyróżnienia:
Marcelina Cychol, 12 lat, SP Nr 9, n-lka Agnieszka Wysocka
Weronika Zawadzka, 11 lat, SP Nr 2, n-lka Justyna Kryszpin – Żmuda
Aleksandra Piasecka, 13 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Zuzanna Poteraj, 11 lat, SP Nr 7, n-lka Katarzyna Szmitko
Aleksandra Niklewicz, 10 lat, SP Nr 2, n-lka Justyna Kryszpin – Żmuda
Martyna Jankowska, 11 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Szymon Borawski, 12 lat, SP Nr 7, n-lka Katarzyna Szmitko
Weronika Trzaska, 11 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Pola Grzech, 12 lat, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Daria Kozłowska, 12 lat, SP Nr 9, n-lka Agnieszka Wysocka
Kategoria Gimnazjum
Nagrody:
Martyna Bobowska, PG Nr 8, n-lka Agnieszka Wysocka
Aneta Siekierska, PG Nr 8, n-lka Agnieszka Wysocka
Wyróżnienia:
Dominik Męczkowski, MDK – DŚT, op. Anna Bureś
Jakub Matejkowski, MDK - DŚT, op. Anna Bureś
Damian Karwowski, PG Nr 8, n-lka Agnieszka Wysocka
Lista zakwalifikowanych do wystawy do pobrania z załącznika.
Gratulujemy !
Było to w jedną noc styczniową. Mróz, który od kilku tygodni się srożył i Narew grubym okrył lodem, sfolgował właśnie nad wieczorem, a leciutki śnieżek pokrył ziemię. Powietrze było zupełnie ciche i tak łagodne, iż po siarczystych mrozach zdawało się ciepło jak na wiosnę. Księżyc, chociaż niepełny, przyświecał jasno, a w jego blasku zlodowaciałe drzewa i suche badyle polnych chwastów iskrzyły się jak gdyby ze srebra i brylantów samych złożone.
Mogło być około północy, gdy Jaśko-Grajek wracał po lodzie zza Narwi do domu, bo jakoś tej niedzieli rychlej się skończyły niźli zwykle tany w karczmie, w której grał właśnie. Był to sobie rześki, dwudziestoletni parobczak, z rzemiosła swego pastuch bydła w Łomżycy, a z zamiłowania grajek. Chodząc za stadem swoim przez lata całe ze skrzypkami nieodstępnymi, tak się doskonale wygrywać na nich wyuczył, że aż rozkosz było słuchać. Toteż choć młody, poczynał już mieć sławę w okolicy, dziewki uśmiechały się do niego radziej niż do drugich parobków, a gdzie było wesele albo tany w pobliżu, trudno się obyło bez Jasia.
Otóż tedy powracał sobie po lodzie z karczmy do domu, a że mu jeszcze czmerało parę kieliszków w czuprynie, wygrywał sobie po drodze to wesołe, to rzewne piosneczki, jak mu która na myśl przychodziła. Właśnie, przeszedłszy szczęśliwie przez rzekę, mijał pagórek, na którym kiedyś stało zamczysko Bony, gdy wtem stał się przed nim dziw, który go od stóp do głów przejął mrowiem. Tuż przed oczyma jego rozwarła się nagle jedna ściana pagórka i z ciasnego jej otworu ukazała się piękna pani, wystrojona jak na święto, cała od złota i klejnotów. Jaś, choć mu w głowie czmerało, widział, że to coś nie po ludzku się dzieje. Chciał się przeżegnać, ale mu smyczek przeszkodził, zawołał więc tylko na głos:
- Wszelki duch Pana Boga chwali!
- I ja Go chwalę - pokornie i rzewnie odpowiedziała strojna pani - choć nim oglądać Go stanę się godną, wieki, wieki jeszcze miną! - z cichym dodając westchnieniem.
Jaśko, skoro tylko pierwsze słowa jej posłyszał, uspokojony, że nie z diabłem ma do czynienia, nie dając na resztę uwagi, zdjął czym prędzej z głowy baranią czapkę i kłaniając się do nóg, zaczął prawić:
- A toć mi wybaczcie, Imościulu! żem się was wyląkł gdyby czego złego... Ale dalibóg - bo i skąd się też Imość o tej porze tutaj wzięła?... Albo, pfu! czym ja pijany, czy co? Czyć mi się to jeno widzi, że to my tutaj nad Narwią, w szczerym polu - a to, ot, że niby zamkowa góra – hę?
- Dobrze ci się widzi, mój człowieku. Toć to jest zamkowa góra, a ja nieszczęsna ta królowa Bona, com na niej kiedyś mieszkała!... Ach, ciężko się nagrzeszyło, ciężko też pokutuję teraz! W zapadłym zamczysku moim dręczą mnie i poniewierają złe duchy, tylko ta jedna godzinka przed północą, o której za życia, bywało, pacierz mawiałam, wolna mi od mąk zostaje... Ale co ci o tym prawić! Choćbyś chciał, pomóc mi nie zdołasz... Oto uczyńże przynajmniej jedno, co możesz. Słyszałam, jakeś, idąc, ślicznie wygrywał piosenki, zagrajże i mnie z jedną, ze dwie jakie, to zapomnę choć na chwilkę o mojej srogiej niedoli.
To mówiąc zjawisko niewieście spojrzało Jankowi w oczy tak miłosiernie prosząc, że chociaż dowiedziawszy się o jej godności, rad był wziąć nogi za pas i drapnąć do domu, nie mógł się oprzeć milczącemu błaganiu i podstroiwszy skrzypce, zaczął grać jej k’ woli śliczną piosenkę:
Choćbyś ty jeździł we dnie i w nocy,
Choćbyś wyjeździł koniowi oczy.
Tak ja twoją nie będę!
Bona słuchała z zachwyceniem. Ach! bo i któż by słuchać mógł bez niego tej cudnej mazowieckiej pieśni? - cóż dopiero ona, nieboraczka co od lat tyluset nie znała innej muzyki, tylko wycia i śmiechy diable? Jaś też grał, co się nazywa, doskonale. Nie umiał ci on wysławiać smyczkiem po strunach takich dziwnych skoków, jak na przykład dzisiaj niejeden okrzyczany szarlatan, ale od pierwszego dotknięcia skrzypek tak się duszą całą wmyślił w piosenkę graną, że zapomniał o Bonie i strachu, o wszystkim wokoło siebie, wyśpiewując w głębi duszy słowa, których nutę wygrywał. Toteż jednostajna melodia piosenki z każdą zwrotką nabierała nowego wyrazu, ruchu i dźwięku, a kiedy przyszedł w myśli aż do tych słów dziewczyny:
A ja się stanę gwiazdką na niebie,
Będę świeciła ludziom w potrzebie.
Tak i ja twoją nie będę!
do nieporównanej odpowiedzi chłopca:
A ja niani litość nad ubogimi,
Ta sproszę gwiazdkę z nieba do ziemi -
skrzypki Jasiowe tak czarującym odezwały się głosem, że Bonie z czarnych oczu trysnęły dwie jasne łez krynice i dwiema kroplistymi strumieniami z twarzy na wznoszące się piersi spadały.
- Dzięki ci, dzięki! - zawołała, kiedy skończył - za te łzy, któreś mi wycisnął. Ach, nie pojmujesz sam, ileś mi dobrego sprawił. Łzami tymi wyciekło z duszy mojej więcej złego, niźli ogień czyśćcowy przez cały rok mógł strawić... Ale słyszysz? oto północ bić zaczyna - muszę wracać na pokutę! Bywaj zdrów, a pamiętaj, jeśli kiedy będziesz potrzebował pomocy w jakiejś potrzebie, przyjdź, zagraj tylko pod tą górą, a ja wynijdę do ciebie. Nie zapomnij tylko pory: w godzinę przed północą!
Wtem na wieży łomżyńskiej fary zegar uderzył dwunasty raz. Bona skoczyła w czarną czeluść pagórka, która się za nią zawarła, a Jaś posłyszał taki ryk i jęk, i brzęk łańcuchów, że zatykając uszy, pobiegł wystraszony ku domowi; odmawiając z cicha pacierz za zbawienie pokutującej królowej.
*
Słońce poczęło wyżej wzbijać się na ziemię i ciepławy południowy wiatr powiewał po lesistych Polski płaszczyznach, niosąc na skrzydłach swych młodą wiosnę, otoczoną śpiewnymi chórami skowronków i szczebiotliwych jaskółek, ciągnącą za sobą długie wędrownego ptactwa sznury. A w miarę jak ten zgiełkowy orszak niewidzialnej bogini przebiegał ponad niwami, topniały lody w brylantowe krople i śnieg poczerniały rozpływał się w tysiące strumyków, brzmiących po kamykach we wtór wiosennego ptactwa świergotowi. Bladozielone łąki stroiły się w pierwsze stokrotki; nagie jeszcze rosochate drzewa radośniejszą już przybierały barwę, zdało się, że pod ich grubą, szorstką korą widać krążenie soków, a długie ich ramiona, poruszane wiatrem przelotnym, nie przerażały już tym kościotrupim stężałych członków chrzęstem, lecz uginając się lekko, miłym odzywały się szumem. Nawet posępna, krzywokonarzysta sośnina, obwiana tchnieniem młodzieńczym wiosny, zdawała się odmładzać żywszą barwą i balsamiczną rozlewała wonność.
Jaś po raz pierwszy wygonił swoje bydełko na świeżą pastwę, na łąki bujne, brzegiem lasu się ciągnące. Zachwycony pięknością bożego świata pochwycił nieodstępne skrzypki i zasiadłszy na próchniejącym pnisku starej jakiejś olchy, patrząc w jasnobłękitne niebo i słuchając tajemniczych głosów, z głębin jego brzmiących, wylewał serdeczną muzyką przepełniające duszę błogie uczucie.
Biedny Jaś, biedny poeta grajek! Zapomniał na śmierć, że był pastuchem dworskiego bydła. Przez przezroczyste niebo widział Boga w całej chwale i wszechmocy, otoczonego chórami aniołów, i zdało mu się, że sam, stawszy się także aniołem wygrywał na swych skrzypkach chwałę Przedwiecznemu...
Z marzenia tego zbudził go nagle okrutny, boćkowski kańczug spadających mu gradem ciosów na plecy i ramiona.
- Ha! psia, chamska duszo niegodziwa! - wrzasnął z konia gruby pan ekonom - tak to pasiesz pańskie bydło? Dam ja ci muzykę, złodzieju!... - i grzmocił batogiem dalej.
Jaś, z bólu i strachu wypuściwszy skrzypki, zobaczył stado swoje rozpierzchnione po pastwisku i po bliskiej oziminie, po kępinach i zaroślach, uchodząc pod niemiłosiernym batogiem, pobiegł je zganiać w gromadkę. Rozperzony ekonom tymczasem grzmiał jeszcze długo przekleństwami i groźbami, aż przypomniawszy sobie o czymś innym, pogalopował dalej.
Po kilku godzinach znojnego biegania udało się Jasiowi zegnać wreszcie do kupy wszystko bydło rozpierzchnione, lecz gdy je zebrawszy wziął liczyć - o zgrozo! - przekonał się, że czerwonej Łysej nie dostawało. Próżno jej dowoływał, próżno szukał w pobliskich zaroślach, a dalej odchodzić nie śmiał, żeby się wszystko nie rozeszło znowu. Co było robić? Pognał przed czasem stado do dom, a zamknąwszy w oborze, sam odszedł choćby noc całą szukać straconej jałówki. Ale nie potrzebował trudzić się zbyt daleko, zaledwie przyszedł w pierwszy gęsty zagaj, znalazł poszarpaną świeżo skórę swojej zguby, rogi i kopyta. Czerwoną Łysą wilki zjadły!
Jęknął Jaś na ten widok jak przybity i zdrętwiał cały, myśląc o karze, jaka go czeka.
- Boże, mój Boże! - wołał łamiąc ręce - cóż ja nieszczęsny mam począć?... Albo
mi się utopić, albo się powiesić!...
Wtem przypomniał sobie Bonę i obietnicę, którą mu uczyniła. "Tonący brzytwy się chwyta", a tak i Jaś, choć go mrowie przechodziło na samo wspomnienie zamkowej góry, odważył się i szedł szukać pomocy u pokutującej królowej. Stanął u zamkowej góry właśnie w sam czas, bo tylko co była jedenasta wybiła; przeżegnawszy się więc pobożnie i poleciwszy Panu Bogu, począł wygrywać na skrzypkach. Niezadługo otworzyła się przed nim jak niegdyś ściana pagórka i Bona w królewskim wyszła stroju.
- No, jak się miewasz, przyjacielu - zapytała Janka. - Jakoś smutnie ci dziś z oczu patrzy; powiedzże, co się stało i jakiej chcesz pomocy.
- Ach, oświecona królowo! - rzekł grajek - stało mi się ciężkie dziś nieszczęście. Zagapił się człowiek pasąc bydło, a czerwona Łysa tymczasem w las zalazła i wilcy ją pożarli! Poradź, pomóż, zlituj się, miłościwa pani! bo mi się chyba utopić przyjdzie.
- Nie rozpaczaj no tylko przed czasem, chętnie ci dopomogę. Jałówki wprawdzie zjedzonej nie wrócę, ale dam ci tyle pieniędzy, żebyś albo inną kupił, albo panu ją zapłacił. Ileż, myślisz, będzie ci trzeba?
- Ano, Icek dawał panu za nią ośm talarów, ale pan nie chciał inaczej tylko dziesięć. Jeszcze sam zapowiedział: "Pamiętaj, Jasiek, możesz oddać Ickowi czerwoną, jak ci zapłaci dziesięć talarów". Ale Icek na moje nieszczęście nie przyszedł.
- Dobrze tedy - mówiła Bona - ja ci dam dziesięć talarów, a będziesz mógł powiedzieć, żeś bydlę sprzedał, ale po pieniądze sam sobie iść musisz do lochu. Stoi tam jedna kadź talarów, to sobie odlicz, co ich potrzeba. Pamiętaj tylko, żebyś ani na włos nie brał więcej, bobyś popadł w moc złego, a na to ja nic bym nie mogła już pomóc.
Jasiowi nie było miło, że sam musi leźć w głąb góry, ale że nie miał innego wyboru, zebrał całą odwagę do serca i poszedł. Czarnym, krętym korytarzem zaszedł do ogromnej piwnicy, a w której od srebra, złota i drogich kamieni widno było gdyby w dzień. Pod jedną ścianą stała kadź szeroka, pełna pod wierzch bitych, błyszczących talarów. Jaś drżącą ręką odliczył ich sobie dziesięć - przeliczył jeszcze raz drugi, czy nie wziął przypadkiem za wiele, i schowawszy je dobrze za nadrą, pobiegł, nie oglądając się, na powrót. Wydostawszy się na wolne powietrze, odetchnął, jakby się na świat na nowo narodził, a podziękowawszy serdecznie Bonie, wrócił szczęśliwie do domu.
*
Bieda nigdy nie przychodzi sama. Jak się raz zacznie, to idzie jedna za drugą jak pacierz w różańcu. Wkrótce po stracie jałoszki zdarzyło się Jaśkowi nowe, gorsze sto razy nieszczęście, zakochał się biedaczysko. Jeszczeć, że się zakochał, może by to i nie było tak źle bardzo, boć powiadają, że to nawet czasem na dobre bywa; ale licho go skusiło zakochać się w Małgoli, córce młynarzowej z łomżyńskiego przedmieścia.
Taka panna młynarzówna dla ubogiego grajka wiejskiego jest tak w stosunku, jak na przykład jaka hrabianka albo bogata dziedziczka względem niemajętnego artysty albo literata. Schlebiało jej to, że Jaś, dorodny chłopak i łubiany od tylu dziewek, był jej uniżonym służką, nawet nie szczędziła mu czułych spojrzeń i uśmiechów; ale Jaś, nie w ciemię bity, widział dobrze, że to wszystko kobieca obłuda, żeby go sto razy oddała za pierwszego lepszego wiercipiętę z miasta... Stary Grzegorz, gajowy, stryj jego, widząc, jak srodze się miłością swą martwił,
mówił doń nieraz:
- Ej, Jasiu, Jasiu! niechaj ty młynarzówny! Co ci za licho w łeb wlazło? Czy to nie masz tylu ślicznych dziewek, co za tobą przepadają, żeby się tamtej wpraszać? A gdyby cię nawet i kochała, gdybyś się z nią nawet ożenił, choćby ci też i najlepszą była żoną, to wierz staremu - kością w gardle stanąłby ci tatuś i mamusia, nadęci bracia i siostry, bo to wszystko to takie głupie, że by się miało za coś lepszego od ciebie. Daj jej pokój, mówię tobie, ot, wiesz co, wyswatam ci Wojciechową Jagnę albo Kaśkę po Jędrzeju?...
Ale zakochanemu prawić, ażeby dał pokój, to tak, jakbyś choremu chciał odradzić, żeby nie miewał gorączki. Jaś wiedział tylko jedno: że bez Małgoli żyć nie może, a co dalej będzie, nie myślał. Od kłopotu i zmartwienia zaczął wreszcie chudnąć i blednąć.
"Oho - pomyślał sobie - źle! Jak wychudnę i zbiednieję, będzie jeszcze trudniej z dziewczyną. Cóż ja, nieszczęsny, mam począć? Ha! dziej się wola boża! Pójdę na poradę do Bony, czy mi co nie pomoże".
I w rzeczy Bona znalazła mu radę (bo ponoć za życia swego nieraz tego sama próbowała).
- Chcesz, żeby cię twoja dziewka kochała? Sposób łatwy na to - rzekła - złap żywego nietoperza, włóż go w nowy garnek i obwiąż rzeszociskiem, a potem o północy zagrzeb w mrowisku. Tylko, pamiętaj, odchodząc nie oglądaj się, boby ci się złe nadarzyć mogło. Nazajutrz idź do mrowiska, a znajdziesz w garnku kościane widełki i grabki; którą dziewczynę zechcesz, żeby cię kochała, przyciągnij ją skrycie ku sobie grabkami, a nie będzie mogła żyć bez ciebie, która ci zaś niemiła, a wdzięczy się k’ tobie, odepchnij ją jeno widełkami, to będziesz miał spokój od niej.
Uradowany Jaś złotą radą odszedł, po tysiąc błogosławiąc jej razy. W kilka dni złapawszy nietoperza, uczynił wedle jej nauki, a w niedługi czas stało się, że wszystkie dziewki, co za nim kiedyś szalały, teraz ani spojrzały na Jasia; Małgorzata zaś młynarzówna na śmierć się w nim zakochała.
Ale tu jeszcze nie był koniec jego kłopotów. Kiedy przyszło do oświadczyn, rodzice dziewczyny roześmieli się mu w żywe oczy, że taki gołota chce posażnej ich córki, a choć kochająca Małgosia płakała i rozbijała się prosząc u nóg ich, stary młynarz, jak kamień twardy, zaklął się, że jeśliby ją wydał kiedy za chłopa, to chyba tylko za gospodarza albo gospodarskiego jedynaka. Cóż mógł biedny Jaś poradzić? Musiał znosić cierpliwie wymówki stryjowe, że go na próżno w swaty na hańbę wyprawił; urągowisko chłopaków i dziewek, że chciał leźć wyżej niż podrósł, a co najgorsze patrzeć na łzy i smutek swojej Małgoli. Gdy kilka tygodni tak przeszło, a nie było nadziei, żeby młynarz dał się zmiękczyć, Jasiek wspomniawszy sobie skarby niezmierne pod zamkową górą, postanowił raz jeszcze udać się o pomoc obiecaną do Bony.
*
Podług zwyczaju Bona przyjęła Jasia łaskawie, pytając, czego by potrzebował.
- O wielmożna królowo! - począł Jaś kłaniając się do ziemi - a dyć to jeszcze nie koniec utrapieniu memu!... Prawdać, że Małgola mnie kocha, choćby w ogień za mną wlecieć, ale cóż, kiedy jej ojcowie wyśmieli się jeno ze zalotów moich, a młynarz zaklął się, że nie wyda jej inak, jak za gospodarza. Cóż ja, biedny sierota, mam począć? Użal się mnie ty, jasna pani! a do końca życia naszego będziem oboje co dzień prosić o pokój wieczny dla ciebie!...
- Z duszy serca, miły Janku, jakom przyrzekła, chętnie ci pomogę - odpowiedziała Bona. - Mów, jak wiele ci potrzeba, ale pamiętaj, mów prawdę, nie żądaj więcej nad słuszną potrzebę, bo łakomstwo ciężki grzech i nie zostaje bez kary.
- A niech mnie Bóg ciężko skarze, jeśli choć o półgroszek za wiele powiem! Oto właśnie o granicę jeno od nas jest na sprzedaży gospodarstwo po kołodzieju Jakubie, co w łońskie lato utonął, za okrągłe czterysta talarów. Gospodarstwo jak z płatka wywinął, wszystkie porządeczki i bydełko śliczne: żebym je tylko mógł kupić, młynarz sam by mi prosił z Małgolą.
- Idźże, weź sobie z lochu te czterysta talarów, ale nie zapominaj, com cię ostrzegała: nie tykaj nic ani na włos więcej, bobyś to drogo przepłacił.
Tą razą już bez takiej trwogi wszedł Jaś do piwnicy, gdzie stały skarby zaklęte, i odliczył swoje czterysta bitych. Odchodząc z nimi obejrzał się ciekawie dookoła: mój Boże! co tu śliczności! nie na jedno wzięła go ochota, ale przecież przemógł siebie i już był u samych drzwi korytarzowych, gdy wtem potknął się o coś na drodze.
Przeklęte biesy, co skarbów tych pilnowały, uradziły się na Jasiową zgubę - i patrzcie, wiedziały, psie wiary, czym skusić Mazura..!
Schyliwszy się grajek zobaczył parę nowiusieńkich butów, z zawijanymi cholewkami, wysmarowanych słoniną, że aż się świeciły, z calowymi u obcasów podkówkami. Czego nie mogło srebro i złoto, tego dokażą buty. Jaś ułakomiony, począł się namyślać, czy je wziąć, czy lepiej nie brać... Popatrzył troskliwie po wszystkich kątach, czy gdzie nie siedzi licho zaczajone, ale nic widać nie było.
"Ej - pomyślał sobie - tylko aby przymierzę, czyby mi też były wraz"... - położywszy miech z talarami na ziemi, zrzucił swoje zszarzałe chodaki, a nazuł nowe buty na nogi.
Wtem na kościele w mieście poczęła bić dwunasta godzina i Bona wbiegła do podziemia.
- Śpiesz! Uchodź! - zawołała- za chwilę zamknie się góra!
A wystraszony Jaś, o wszystkim zapomniawszy, podbiegł wydostać się na świat żywy.
- Szczęśliwej drogi w nowych butach - zahuczał za nim w głębi głos okropny, zmieszany z piekielnym śmiechem, od którego aż cała zatrzęsła się góra. Jasiowi włosy na głowie powstały, aż wtem poczuł nagle, że go w nogi pali, jakby je miał włożone w płonącym zarzewiu... Przerażony, chciał zrzucić diabelskie buty, alerozpalona smoła tak do ciała przylgnęła, że ich oderwać nie było rady... Rycząc i jęcząc od bólu padł nieszczęśliwy grajek na ziemię, wijąc się jak wąż wśród piekielnych męczarni.
Z rankiem nazajutrz ludzie przechodzący w pole znaleźli Jaśka-Grajka omdlałego przy zamkowej górze. Z przestrachem zobaczyli, że obie nogi jego po kolana na węgiel były spalone i rozsypały się całkiem, kiedy go z ziemi podnosili. Zanieśli biedaka do Łomży do szpitala, gdzie go doktorzy ocucili i pomału do zdrowia przyprowadzili. Ale na całe życie zostawszy kaleką, musiał potem, czołgając się na czworakach od wsi do wsi, żebrać kawałka chleba śpiewając przy swoich skrzypcach pode drzwiami u ludzi, nieszczęśliwa zaś Małgosia od żalu i zgryzoty wrychle Bogu ducha oddała.
Ćwierć mili może od Łomży idąc w górę rzeki, tuż nad brzegiem, pośród innych nadrzecznych wzgórz, znajduje się pagórek oddzielnie stojący, niezbyt wielki, Zamkową Górą zwany; ślady murów kamiennych w ziemi tkwiące stwierdzają tę nazwę.
Podobnie jak niemal o wszystkich starych zamczyskach i zgliszczach ich w Mazowszu, tak i o tu stojącym niegdyś, powiada się, że był królowej Bony własnością. O końcu zaś jego następne są powieści:
Władnąca tu niegdyś księżna czy królowa (podług niektórych właśnie Bona), miała jedynego syna, który bez jej woli poślubił sobie ubogą sierotę. Rozgniewana tym, matka synową straciła, syna zaś, przywiązawszy go na dzikim koniu, z zamku wygnać kazała. Koń przepłynąwszy Narew tułał się długo z młodym księciem, aż go zaniósł do jednej wsi wśród lasów leżącej. Ludzie schwyciwszy konia zdjęli z niego panicza poranionego, a opatrzywszy głodnego marchwią, jako najlepszym jadłem, jakie mieli, nakarmili.
Książę, przyszedłszy do siebie, zebrał ludzi z tej i z pobliskich wsi, uzbrojonych, jako mogli, i szedł z nimi zdobywać zamek ojcowski. Zdobył go i zburzył, a po ucieczce matki sam panem zostawszy przyzwał ku sobie mieszkańców onej wioski, co go od śmierci wybawili.
- Co to była za potrawa, którąście mnie posilali? - spytał, jako pan taki, oczywiście nie wiedząc nic o tak prostej strawie.
- Marchew! - odpowiedzieli chłopi.
- Odtąd wieś ta cała do was należy, nazywać się będzie Marchwią, wy zaś wszyscy szlachtą Marchwińskimi - zawyrokował książę.
Wieś ta ma dotąd istnieć za Narwią jako osada drobnej szlachty tego nazwiska.
Druga wersja od powyższej różni się w końcu; podług niej bowiem oblężona w zamku matka, nie chcąc się synowi poddać, zaklęła się i wraz z zamkiem w ziemię przepadła.
To ostatnie zakończenie lepiej niż pierwsze przystaje do dalszego o Zamkowej Górze szczegółu, że w niej niezmierne skarby pod strażą złych duchów kryć się mają. Można by je z zaklęcia uwolnić i wziąć, gdyby księża z fary łomżyńskiej, w uroczystej procesji przyszedłszy, odprawili mszę na górze; warunek jednak, że tak wybrać się z kościoła trzeba, że za niczym, co do nabożeństwa należy, nie wracać.
Dwakroć przedsięwzięło duchowieństwo tameczne spełnić to zadanie, ale za każdym razem jakiejś drobnostki zapomniano. Raz trzeci wreszcie wybrano się już we wszelkiej zupełności i procesja poszła już pod samą górę. Wtem nie wiedzieć skąd z góry pokazała się Świnia w ornat ubrana i, koziołkując przez łeb, na dół spadła. Wszyscy obecni i nawet celebrujący w śmiech. Wtedy z głębi góry dał się słyszeć głos:
- Takie to wasze nabożeństwo, że jedna Świnia je przerwała?... I wy chcecie z diabłem wojować?
Na to przerażeni i istotnie upokorzeni księża wrócili z niczym do fary i nikt już więcej o dobyciu skarbów nie myślał.
Między gminem tutejszym wreszcie utrzymuje się mniemanie (w wielu miejscach tak u nas, jak i za granicami pospolite), że lochy w Górze Zamkowej zawarte łączą się pod ziemią z kościołem farnym w Łomży, budową dla starożytności i składu swego uderzają wyobraźnię.
Stary Sieciej wyszedł przed budę bartniczą, żeby dorzucić nieco drew do ognia, pykającego w jamie wygrzebanej w piasku. W samą porę. Albowiem płomyki zaczęły szybko przygasać, zaś od pobliskich rozlewisk i wądołów pozostawionych jeszcze wiosną przez kapryśną Narew nadciągała wieczorna wilgoć, a wraz z nią i ziąb przenikający do szpiku kości.
Zaledwie bartnik zawrócił w stronę szałasu, jego rękawów uczepiło się dwóch zuchowatych wyrostków. Byli to Cieszko i Zdzieszko, jedyni synowie Siecieja, urwipołcie i psotnicy dobrze znani w okolicznych borach. Bliźniacy, jak przystało na bartnikowych synów, podobni byli do siebie niczym dwie kapki lipcowego miodu.
Przymilając się i zagadując nakłonili chłopcy rodzica, aby przysiadł razem z nimi na chwilę w cieple. Przy ognisku coraz weselej trzaskającym, co i raz sypiącym iskrami z jałowcowego chrustu.
- Tatku, jakże to było w onej straszliwej bitwie pod Grunwaldem? - pierwszy zagadnął ojca Cieszko. - Do północki daleko, do rana jeszcze dalej, wyspać się przeto zdążymy. Tatku kochany, opowiedzcie nam przed snem, jako żeście prali zbójeckich Krzyżaków, o których pleban w Łomży powiada, że są z piekła rodem.
- Jako prałem krzyżackie nasienie? Zwyczajnie, synkowie - Sieciej uśmiechnął się do wojennych wspomnień sprzed ośmiu lat, po czym machnął niecierpliwie ręką, jak gdyby chciał opędzić się przed atakiem natrętnego komara. - Lepiej wyspalibyście się przed jutrzejszymi łowami na grubego zwierza. Bo o czym tu gadać? Kazali iść, to poszedłem. Kazali bić juchę Krzyżaka, to biłem. Zwyczajnie.
- Tatku, wuj Jaroch powiadali niedawno, iżeście pod Grunwaldową osadą wzięli w plen jakowegoś ważnego komtura. Ponoć samego głównego wodza z zamku w Nidzicy. Okrutnego zbója z wielgachnym mieczem, tarczą herbową i z ogromnym czubem pawich piór na hełmie. Wielkiego i strasznego niby Herod. Powiadajcie nam, tatku kochany, jako żeście przemogli w boju onego Heroda? - czym prędzej poparł brata Zdzieszko.
- A co go miałem nie przemóc, skoro zbój sam wlazł mi pod rękę? - Sieciej ro-ześmiał się cichutko i dorzucił: - A w ręku akurat dzierżyłem maczugę. Miał pecha plugawiec.
- Lecz jakże to było? - zawołali chłopcy jednym głosem. - Powiadajcie, tatku.
- Jak było? Mówiłem już, synkowie. Zwyczajnie. Jako w każdej bitwie. Najprzód kum Jaroch obalił zbójowi na ziemię konisko, waląc je drągiem po goleniach, a kiedy Krzyżak zsunął się z siodła i mieczem zamiarował zadźgać kuma niczym wieprzka, skoczyłem sąsiadowi z pomocą. I tak gruchnąłem krzyżackie nasienie z tyłu przed łeb maczugą, aże hełm rozleciał mu się kiejby popękany gliniany garnek. Nie zdzierżył solidnego puszczackiego ciosu. Zwyczajnie.
- I co było później? - zawołali znowu bliźniacy. - Powiadajcie, tatku kochany.
Sieciej wzruszył ramionami.
- Później już nic nie było. Okazało się jeno, że krzyżacki łeb twardszy jest od żelaza. Komtur wyżył. Pognano go potem w niewolę do zamkowych lochów w Płocku albo i w Warszawie. Zaś kumowi Jarochowi i mnie król Jagiełło złożył podziękowanie za wielkie staranie pod Grunwaldem. No i za te kilkanaście łbów, któreśmy roztrzaskali w boju, kiedy Litwa zaczęła się cofać ku moczarom przed knechtami i plugawym rycerstwem zakonu.
- Podziękował? Sam król? - bliźniacy byli wniebowzięci. - A jakimi słowy, tatku?
- Cóżeście się tak mnie dziś uczepili, jako rzep suczego ogona? Przecie powiadam, że król mi dziękował. Nie kto inny, ale Władysław Jagiełło, pan nasz najmiłościwszy. A jako dziękował? Gadałem już, synkowie. Zwyczajnie.
- Tatku kochany, a jakże król miłościwy wygląda? Wielki jest? I pewnie cały w złotej zbroi? A koronę to chyba ma z samiuśkich brylantów?
Bartnik popatrzył uważnie na swoich chłopców i zrazu nie odpowiedział. Potem uśmiechnął się tajemniczo i wyznał:
- Poczekajcie do jutra, leśne bąki. O świcie król wraz z orszakiem przybędzie z Łomży do nas na polowanie. Ślubowałem panu wójtowi, że poprowadzę łowiecką drużynę w Diabelską Dąbrowę, tam gdzie i o tęgiego tura łatwo, i o mocarnego żubra nietrudno. Będziecie mieć szczęście, obaczycie monarchę. A może i świeżutkim miodem poczęstujecie majestat, jako przystało na prawdziwych gospodarzy tego boru.
- Oj, tatku kochany!
Uszczęśliwieni chłopcy rzucili się na wyścigi ściskać i całować ojca.
Sieciej zaburczał udając powagę i otrząsnął się niczym stary niedźwiedź, a następnie dźwignął się na nogi i wskazał na bartniczą budę.
- Pora spać, leśne bąki - rzekł stanowczo. - Rano trza wstawać jeszcze przed dzięciołami. Jeśli chcecie pójść ze mną na umówione miejsce, a później wędrować z królewskimi ludźmi po naszej Zagajnicy, musicie wypocząć i sił nabrać przed jutrzejszymi trudami. Nie zapomnijcie, synkowie, przed snem przepatrzeć chodaki. Wszakże wy iść będziecie pieszo, podczas gdy orszak królewski podąży na koniach, zacnych i wypoczętych. Sprawdzonych i w boju, i w pościgu za wrogiem.
- Ależ, tatku, co wy mówicie? Niby nie wiecie, że puszczacy nawykli do biegania
po lesie? Ze zdrowym śmiałkiem w borowej głuszy żaden rumak nie wygra gonitwy. A my, choć jeszcze młodzi, prawdziwiśmy puszczacy. Ze zdrowiutkim sercem i zdrowymi nogami.
Bartnik Sieciej odgarnął znad czoła pobielone przez czas kosmyki.
- Ech, uparciście obydwaj niby kozioł smolarza Sągniewa spod Kolna - westchnął głośno. - Nie przegadam was, leśne bąki, i dlatego rozprawiać z wami dłużej ani myślę. Kto jutro ze mną zamiaruje pokłonić się do kolan najmiłościwszemu królowi, ten niechaj już teraz legnie na wilczych skórach i odpocznie należycie. Kto zaś zaśpi rano, ten niech pójdzie sobie nad strugę chwytać chude płotki lub piskorze. Bo ja czekać na śpiocha nie zamierzam.
Nie da się zaprzeczyć, iż ojcowskie argumenty przemówiły do młodzieńczej wyobraźni. Radośnie pohukując bliźniacy momentalnie zniknęli wewnątrz szałasu. Zaledwie Sieciej wetknął rzepę w żar i przysypał starannie piaskiem, ażeby upiekła się i utrzymała ciepło do świtania, z budy dobiegło jego uszu chrapanie na dwa głosy.
Nim gwiazdy na niebie pojaśniały na dobre, na polanie u Siedmiu Diabelskich Dębów pojawił się orszak rycerski z pachołkami i wozami zdążającymi z tyłu. Nie zwlekając sprawnie rozbito obozowisko, ustawiono fury ze spyżą, rozpalono ogień i zaczęto czekać na przewodnika.
Długo nie czekano. Po kwadransie z boru wyszedł Sieciej z dwoma wyrostkami. Widząc ludzi gotowych do drogi, kazał bliźniakom stanąć z boku i nie wadzić nikomu, a sam skierował się ku ognisku.
Cieszko i Zdzieszko poczęli wypatrywać króla. Wielkiego rycerza w złotej zbroi, w złotej koronie i ze złotym mieczem u boku. Na próżno. Władysława Jagiełły pośród rycerstwa chyba nie było.
Pierwszy nie wytrzymał Zdzieszko. Podszedł bliżej i trącił delikatnie w łokieć jakiegoś starszego z wojów, o obliczu pooranym zmarszczkami i włosie dobrze siwym, a ubranego w zwyczajny kożuszek i futrzaną czapkę.
- Panie rycerzu, nie wiecie, gdzie tu król? - zapytał grzecznie półgłosem. - Pozieramy z bratem, pozieramy, ale jakoś nadaremnie.
- Czyj jesteś, wilczku?
- Obajśmy z Cieszkiem synowie bartnika Siecieja. Tego samego, któren dopomógł królowi wygrać pod Grunwaldem okrutną bitwę z krzyżacką gadziną.
Stary rycerz ożywił się. Pewnie także walczył na Grunwaldowym polu, bo zaraz zagadnął:
- A gdzież wasz dzielny ojciec? Ów bartnik Sieciej, co to dopomógł polskiemu monarsze zetrzeć w pył i proch potęgę krzyżowego zakonu?
- Tam pod dębem, panie rycerzu. Gada z onym siwiutkim człekiem w szkarłatnym kołpaku z orlim piórem. Z wielkim panem zapewne, lecz przecież nie z królem.
Nagabnięty spojrzał w tamtą stronę i potwierdził:
- Nie inaczej. Ojciec wasz rozprawia z księciem Januszem, panem na Mazowszu.
- Panie rycerzu, zabyliście? - Zdzieszko pociągnął rycerza niemocno za rękaw. - Pytałem was o króla, aleście mi nic nie odrzekli. Czyżby nasz pan najmiłościwszy nie przybył na łowy? Czyżby niemoc jakowaś paskudna nie wypuściła go z łoża?
- Dlaczego nie ma króla? - także i Cieszko nie krył rozczarowania. - A tatko powiadali, że król Władysław Jagiełło nade wszystkie pałacowe igrce i zabawy ceni sobie polowanie na dzikiego zwierza, na futra, żubra albo i niedźwiedzia.
- Król zdrów jest. Wiem to doskonale, wilczku. Wiem również, iże jest tutaj.
Cieszko obrócił się na jednej nodze dookoła.
- Prawdę mówicie, panie rycerzu? - zawołał. - Nie łżecie aby? A dlaczego nie widać go nigdzie?
- Rozpoznałbyś swego monarchę?
- No pewnie.
- Hm, a po czymże to, wilczku?
- Bo wielki jest, panie rycerzu. Największy z królów. I piękny jest jak z kościelnego obrazu. I w zbroi caluśkiej ze szczerego złota. I w koronie z brylantów, pereł i inszych drogocenności.
Stary rycerz uśmiechnął się rozbawiony.
W tej samej chwili zbliżył się do niego rycerz w bobrowym kołpaku, ze złotym łańcuchem na szyi. Zeskoczył z konia i pochylił głowę.
- Wasza królewska miłość, gotowiśmy do drogi - oznajmił. - Kiedy każecie wyruszać?
- Dajcie sygnał, Bożywoju. Już pora.
- To... to wyście, panie rycerzu, są naszym królem? - Zdzieszko, gdyby teraz mógł, zapadłby się ze wstydu pod ziemię. Albo skryłby się w borsuczej jamie. Ale że nie mógł, jąkając się pytał dalej: - Toście są, panie rycerzu, najmiłościwiej nam panującym Władysławem Jagiełłą? Tym prawdziwym? Nie cyganicie aby?
- Jak śmiesz, kpie, zwracać się w ten sposób do monarchy - woj w bobrowym kołpaku wyciągnął rękę, by pochwycić Zdzieszka za kołnierz.
- Poniechajcie go, Bożywoju. On to przecież z nieświadomości - powstrzymał król Władysław rycerza i zwrócił się do chłopca: - Jam jest, wilczku. Rozczarowanyś? Zapamiętaj. Prawdziwa wielkość nie we wzroście się kryje. Ani w potędze złota i klejnotów. A o lico podobne do kościelnych malunków trudno, kiedy siedemdziesiąt bez mała roków przygniecie człekowi ramiona.
Już z konia Jagiełło skinął na Zdzieszka.
- Dołączaj wraz z Cieszkiem do naszej drużyny. Chciałbym popatrzeć, jako w borowej dziczy spisują się Sieciejowe wilczęta.
Władysław Jagiełło w siodle trzymał się znakomicie. Mimo znacznego wieku pędził jak zrośnięty z koniem. Czerstwa cera nabierała rumieńców, zdrowych i świeżych. Pewnie od porannego wiatru, a także i od tego, że król nie pijał ni piwa, ni wina nawet w młodości.
Niewiele czasu upłynęło, gdy Sieciej śpieszący na przedzie podniósł wysoko rękę. Znak, iż przed królewskim orszakiem ciągnęła się Diabelska Dąbrowa. Łowy na grubego zwierza mogły się rozpocząć.
Trudno zliczyć wszystkie dziki i niedźwiedzie, łosie, tury oraz żubry, jakie padły w owych dniach od rycerskich oszczepów. Nie one jednakże przeszły do historii. W kronikach królewskich skrybów zachowały się słowa o jeleniu. O jeleniu niezwykłym, monarszym. O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu...
Pierwszy tydzień łowów zleciał wszystkim tak szybko, jakby doba myśliwska liczyła zaledwie pół zwyczajnej doby. Przez calutki ten czas szczęście czuwało nad Jaggiełłowym orszakiem. Od zacnych trofeów zwożonych z puszczy na polanę mogło się zakręcić w najtrzeźwiejszej głowie. Co dnia wozy pełne mięsiwa i futer odprawiano do Łomży, na dwór myśliwski mazowieckich książąt.
W podłomżyńskich lasach przypominających nieco bory litewskie nad Wiliąi Niemnem, a przez to i spędzone w nich lata młodzieńcze, Władysław Jagiełło czuł się znakomicie, jak chyba nigdzie poza Litwą. Prawie nie schodził z konia. Dopiero o zmierzchu zasiadał przy ognisku, aby powieczerzać i pogawędzić z towarzyszami.
Cieszko i Zdzieszko po raz pierwszy w żywocie mogli napatrzeć się i nasłuchać dziwów, o jakich dotąd w borach nawet nie śnili. Przychodziło im to o tyle łatwiej, iż wkrótce stali się ulubieńcami wszystkich. Nie dziwota. Wychowani przez ojca w szacunku do pracy i w życzliwości wobec innych, bliźniacy starali się być użyteczni na każdym kroku. Dopomagali królewskiej wyprawie, jak tylko potrafili. Na lada skinienie służyli rycerzom za przewodników, dla obozowych kucharzy wyciągali ze strug łokciowe jazgorze i okonie tłuste niby wieprzki, zbierali prawdziwki i rydze, a także dziki czosnek oraz aromatyczne zioła na przyprawy do mięsiw, zaś przed nocnym spoczynkiem czyścili z zapałem brońi bogatą uprząż. No i korzystali z każdej okazji, ażeby posłuchać ciekawych opowieści wielkich rycerzy, ale i wspominków dworzan oraz co znaczniejszych pachołków. Choćby takich jak te oto.
- Nie pierwszy raz towarzyszę najmiłościwszemu królowi w łowieckiej przygodzie - pochwalił się Kaźko, giermek pana Cichosza z Psiej Góry, i sprawdził czubkiem noża płat sarniny zawieszony nad ogniskiem, czy już upieczony. - Monarcha nasz jest nadzwyczajnego zdrowia. Nie imają się go najsroższe mrozy, nie dokuczliwe mu też upały ani wichry, ani deszcze. Od maleńkości hartowany bywał w niewygodach. Surowe wychowanie dał mu bowiem jego rodzic Olgierd, wielki kniaź Litwy, człek niezwyczajnie mądry i przezorny, a polityk przy tym, że ho-ho! Mało kto potrafi trzymać Krzyżaka na końcu miecza jako onże właśnie.
- A niby co w tym dziwnego? Kniaź mądry i wielki to i króla mądrego i wielkiego zrodził, Kaziejku - zaciągnął po swojemu Wigunt, stary Litwin od dziesiątków lat czuwający nad Jagiełłowym orężem.
- O tak, tak. Wielki nasz król. Z każdym rokiem większy - Kaźko z Psiej Góry przytaknął skwapliwie. - Inny w jego leciech wolałby siedzieć na miękkich skórach w komnatach wawelskich, z biskupem krakowskim, panem Oleśnickim, albo naweti z samym prymasem Mikołajem Trąbą w harcaby grać, niźli w niewygodzie na rumaku i z oszczepem w garści ścigać się z brodatym żubrem.
- Wielki król to i wielki myśliwiec, Kaziejku - zauważył znowu Litwin. - A trzecia żona to zawszeć już trzecia. Każda żagiew wypala się z czasem.
- Nie równaj królewskiego serca z suchą żagwią, litewski niedźwiedziu - tym razem Kaźko zaprotestował i naburmuszony dodał: - Powiadają na Wawelu, że po zmarłej Jadwidze, a potem i Annie, Elżbieta jest prawdziwym umiłowaniem Jagiełły. Największym.
- A czy ja mówię, że nie, Kaziejku? - Wigunt uśmiechnął się dobrodusznie i wyciągnął rękę do giermka z Psiej Górki. - Gadałem jeno, że król nasz nadal jeszcze przedkłada łowy nad insze dworskie zabawy.
- A bo też i przyznać trzeba sprawiedliwie, że mimo nienadzwyczajnego wzrostu i niezbyt tęgiej budowy król Jagiełło ramię silne ma jako i sam Zawisza Czarny z Czarnkowa - odezwał się powoli Zelisz. Wszyscy zamilkli i spojrzeli na doświadczonego woja. Wiedzieli, iż Zelisz gęby otwierać darmo nie lubił, lecz gdy już otworzył, to jakby strzałą mierzył do celu. - A i we władaniu bronią mało kto mu dorówna. Onegdaj, widziałem na własne ślepie, król dopędził umykającego tura i w pełnym galopie cisnął weń oszczepem. Trafił, że lepiej nie można. Zwierz dziki zwalił się na ziemię niby rażony piorunem.
- Pan mój, książę Janusz, starszy jest od najmiłościwszego monarchy o równe dziesięć roków - przypomniał druhom Maćko, dworzanin z mazowieckiego zamku, korzystając z chwili ciszy. I zaraz dodał: - Przedstawcie sobie, siedemdziesiąt osiem lat na karku dźwiga, a takoż całymi dniami nie złazi z siodła i pomyka po lasach.
- Z siodła nie złazi, bo towarzyszy najjaśniejszemu panu. Nie godzi się inaczej. Wszakże bory książęce wokoło i on tutaj gospodarzem choć równocześnie i sługą królewskim - zauważył śpiewnym głosem Litwin. I wnet dorzucił z dobrodusznym uśmiechem: - No, ale z oszczepem za turem czy brodatym żubrem twój pan już się nie wypuszcza? Nie zaprzeczysz, iż prawdę szczerą gadam, Maciejku?
Maćko wzruszył ramionami.
- Wiem jeno - rzekł - że jutro książę Janusz kazał sobie przygotować kuszę, zapas bełtów oraz oszczep wyostrzyć jak należy. Pewnikiem się więc wypuści i za jakowymś grubszym zwierzem.
- Rano się okaże, co książę mazowiecki czyni. A teraz spać pora wszystkim - rozmowę giermków przy ognisku przerwał pan Cichosz z Psiej Góry, który akurat nadszedł i usłyszał ostatnie zdanie. - Przed świtaniem wyprawiamy się za Skrodę i Pisę. Bartnik Sieciej powiadał, że w tamtejszej kniei trzy albo cztery gniazda niedźwiedzia się kryją. Kiedy król Jagiełło to usłyszał, zaraz zapragnął spotkania z kosmatym. Jutro zatem idziemy na niedźwiedzia.
Sprzeciwiać się słowom pana Cichosza nikt nie śmiał. Zwłaszcza że wolę królewską powtarzały. Zerwano się czym prędzej na nogi, wygaszono starannie ogniska i pospieszono na spoczynek. Kto mógł, krył się w szałasach wystawionych wcześniej, pozostali wyciągali się na ciepłych jelenich, wilczych lub niedźwiedzich skórach, zwyczajnie pod gwiaździstym niebem. Dla rycerskiego stanu nie była to wszakże pierwszyzna. Wkrótce nad obozowiskiem unosiły się jeno resztki dymów i dawały się słyszeć niegłośne nawoływania straży rozstawionej skrajem lasu.
Przedpołudnie zastało orszak królewski nad Pisą, szeroką w tym miejscu na pół strzału z kuszy. Zaraz za rzeką wjechano w wysokopienny bór z chojarami sięgającymi nieba. Potem znaleziono się w chaszczach, których ludzka stopa pewnikiem dotychczas nie deptała.
Z niepokojem rozglądano się dookoła. Niejednemu z giermków włos unosił czapkę. Nie, nie kosmatego zwierza się tu obawiano, lecz duchów paskudnych, diabłów leśnych i bagiennych czarownic, mających ulubione siedliska w takiej właśnie dzikiej i ponurej głuszy.
Tymczasem bartnik Sieciej szedł borem niczym imci wójt ulicami Łomży. Nie zmylił drogi ani razu. Wreszcie dał znak, aby pozłażono z koni. Na kosmatego najlepiej iść na własnych nogach.
Pierwszego niedźwiedzia osaczono w barłogu. Skoczył ku niemu Jagiełło z oszczepem, powstrzymując gniewnym okrzykiem Cichosza z Psiej Górki i Mszczuja a z Dobrołąki, którzy z toporami zamierzali ubezpieczać monarchę z obydwu boków. A kto wie, może nawet chcieli i wyprzedzić go w ataku?
Pozbawiony szans ucieczki zwierz ryknął wściekle i zwrócił się ku królowi. Wyciągnął łapy i już, już sięgał Jagiełłowego kołpaka, gdy raptem nadział się na oszczep. Ostry grot pchnięty pewną ręką wbił się między żebra. Kosmaty runął martwy u stóp króla.
Niedługo potem ubito jeszcze trzy niedźwiedzie. Dwie samki i samca olbrzyma, większego i od konia, i od wołu. Dobry nastrój monarchy udzielił się pozostałym. Cieszono się głośno, podziwiano męstwo Władysława Jagiełły i jego ramię niby wykute z prawdziwej stali. Zapewne radowano by się jeszcze długo, gdyby nagle nie okazało się, że pośród rycerstwa zabrakło Janusza, pana na Mazowszu.
- Gdzie nasz gospodarz? - zaniepokoił się król Władysław. - Nie spotkałoli go coś niedobrego?
- Gdzież książę Janusz? - zaczęto wołać na wszystkie strony. - Kto widział mazowieckiego księcia? Hop, hop! Odezwijcie się, mości książę!
Ponieważ jedyną odpowiedzią na wołanie był pracowity stukot dzięciołów niosący się z góry, czym prędzej rozdzielono się na kilkuosobowe grupy i pośpieszono na poszukiwanie zaginionego dostojnika.
Najwięcej szczęścia miał Zdzieszko podążający wraz z panem Mszczujem z Dobrołąki i jego giermkami. Już po kilkudziesięciu krokach usłyszał coś, co nakazało mu ruszyć biegiem. Wojowie bez słowa sięgnęli po topory i oszczepy i popędzili za chłopcem.
Zdążyli w samą porę.
Na konarze dębu siedział stary książę z nożem przygotowanym do ciosu. Olbrzymi niedźwiedź pomrukując gniewnie i czepiając się wszystkimi czterema łapami usiłował wdrapać się na górę.
Na widok zbrojnych kosmaty zeskoczył na ziemię i z wrzaskiem bezradnej wściekłości sturlał się do głębokiego jaru. Trzask łamanego jałowca wyznaczył szlak jego ucieczki.
Nie pogoniono za zwierzem. Zajęto się panem na Mazowszu, zawieszonym między niebem a ziemią. Zdjęty z dębu, książę sapał ciężko przez dłuższą chwilę, a dopiero potem w krótkich zdaniach opowiedział swą przygodę.
Zrzucony przez przerażonego konia i pozbawiony oszczepu musiał szukać schronienia na dębie. Gdyby nie przytomność umysłu i kryjówka na tęgim konarze, nie żyłby już, rozszarpany przez okrutną bestię.
Jednakże to nie koniec przygód. Zaledwie połączono się z pozostałymi grupami i już konno wyruszono w drogę powrotną, ze świerkowego zagajnika wypadł jeleń. Piękny okaz rogacza o rozłożystym wieńcu na głowie, jaki nieczęsto spotyka się w borze. Widząc orszak konny jeleń przystanął na moment. Zawahał się. I to go zgubiło. Jagiełło wyszarpnął oszczep z ręki giermka i cisnął z całej siły. Trafił. Rogacz zwalił się na murawę.
Niemal w tym samym momencie ze świerczyny rozległ się ryk innego jelenia. Samca zwycięzcy oznajmiającego puszczy, kto tu jest prawdziwym władcą stada.
- Aj, tamci musi być sztuka. Marzenie - jęknął z zachwytem pan Cichosz z Psiej Góry i sięgnął po oszczep.
- Pozostańcie tutaj. Ja się z nim zmierzę - monarcha skierował rumaka w stronę zagajnika, lecz ruszyć nie zdążył, albowiem Cieszko jednym susem przyskoczył do konia i uwiesił się cugli.
- Panie najmiłościwszy, na Boga, nie jedźcie sami - rzucili półgłosem. - Tam zasadzka. Ptaki w świerczynie zamilkły na amen. W zagajniku ktoś obcy być musi. Jelenia skrzydlate się nie lękną. Ludzie tamże są i głos rogacza naśladują udanie. Łotry jakoweś, bo po cóż by się kryli? A może to Krzyżaki ze Szczytna? Lub wyprawa z Malborka? Do granicy stąd, jakby kamieniem cisnąć.
Na dyskretny znak króla Władysława połowa drużyny skręciła powolutku w lasi zataczając półkole od tyłu dotarła do zagajnika. Kiedy w powietrzu rozległ się umówiony krzyk orła, z obu stron popędzono galopem.
Po krótkiej, lecz krwawej walce dziesięciu Krzyżaków legło bez ducha.
- Żywot zawdzięczam ci, wilczku - Władysław Jagiełło przycisnął bliźniaka serdecznie do piersi. - Jakże ci się odwdzięczę?
- Nie mnie, miłościwy królu, ale jeleniowi wdzięczność winniście. Gdyby nie zwierz ów, nie spostrzegłbym braku ptactwa w świerczynie i nigdy nie odgadłbym plugawej zasadzki gotowanej przez komturowych zbójów.
- Skromnyś, wilczku, lecz to ci się jeno chwali - Jagiełło jeszcze raz uścisnął młodzika. - Niechaj pycha nigdy nie zapuści korzeni w twoim sercu. A że wdzięczność długi nakazuje spłacać, zabieram cię do Krakowa. W szkołach uczyć się będziesz. Później powrócisz tu, aby w moim imieniu doradzać i pomagać leśnym ludziom.
- Ja zaś, najmiłościwszy panie - dodał książę Janusz - dla wspomnienia waszego pobytu w mazowieckich borach jeszcze dziś Łomży prawa miejskie nadam. I herb ustanowię, ażeby we wdzięcznej pamięci wydarzenia te po wsze czasy zachować się mogły, bo przecież powinny.
Pan na Mazowszu słowa dotrzymał. Od tamtej pory Łomża jest nie leśną osadą, ale miastem. I herb piękny posiada. Z królewskim jeleniem w skoku i z kilkoma żołędziami. Te ostatnie dorzucił stary książę na pamiątkę owego dębu, który ocalił mu życie.
„Ludzka pamięć jest krótka niczym ogon rysia”. Tak przynajmniej mawiali siwobrodzi puszczacy osiadli w lasach książęcych. Stara mądrość nie zwietrzała z czasem, sprawdzała się kiedyś i w borach, i w miastach, sprawdza się również tam i dzisiaj.
Obecnie mało kto wie, że w pewnej odległości od prastarego łomżyńskiego grodu leżało wzgórze, od dawien dawna zwane przez ludzi Łysą Górą. O Łysej Górze może i nie warto byłoby tu wspominać, gdyby któregoś roku książęta mazowieccy nie zdecydowali się przenieść Łomży na skarpę szerszą i znacznie wyższą od poprzedniej, o wiele lepiej chroniącą miasto i przed wiosennymi rozlewami Narwi, i przed najazdami zakutych w stalowe pancerze Krzyżaków. I tak oto nowa Łomża nieoczekiwanie stała się bliskim sąsiadem Łysej Góry. A trzeba wiedzieć, że dla spokojnych mieszczan i pracowitych rzemieślników nie było to sąsiedztwo najmilsze.
Na Łysej Górze mieszkała bowiem straszliwa czarownica, Jagata Brzuchata. Królowa wszystkich moczarowych wiedźm, księżycowych nocznic, krwawych zmor, zimnych zielonookich strzyg i topielcowych duszyc, od których niegdyś było aż gęsto w Puszczy-Zagajnicy. Zwłaszcza po zachodzie słońca.
Oczywiście władczyni czarownic nie siedziała na Łysej Górze samiuśka niby palec. Miała tam swój dwór królewski i królewską służbę. Trzynaście wiedźmowych paniec – jedna szkaradniejsza od drugiej – troszczyło się o monarchinię. Codziennie przed porannym brzaskiem czarownice zbierały nad Narwią tłuste ropuchy i pijawice, by Jagata Brzuchata nie wychudła im z głodu. Na deser przynosiły jej natomiast padalce,które, posypane pieprzem i solą dla smaku,piszczały przeraźliwie, jakby je kto żywcem obdzierał ze skóry.
Najczęstszym gościem u królowej wiedźm był leśny diabeł spod Czarnocina. Kaduk Paskuda z podwiniętym ku górze półłokciowym ogonem wyłaził ze swoich trzęsawisk tuż przed północą i ze świstem i gwizdem przelatywał nad Łomżą, aby wylądować pośrodku Łysej Góry.
Witaj, Jagatko najmilsza! Witajcie, lubownice moje! - wołał Paskuda ledwie postawiwszy kopytko na ziemi. - Przeokropnie sckniłem się za wami wszystkimi. A ponieważ w mokrych bagnach nadziębiłem się troszkę, z radością pohulałbym przy ognisku, ażeby rozgrzać przemarznięte kości. Która z was ruszy ze mną w pierwszej parze do czartowego obertasa? Albo do biesowej dreptanki?
Po hulankach, swawolach i dzikich tańcach przy diabelskim ogniu czarownice wyprawiały się na nocny spacer. Na początku zawsze leciał diabeł Paskuda z Jagatą Brzuchatą na wspólnej miotle, za nimi zaś sznur wiedźm w towarzystwie nietoperzy ogromnych jako wilcze basiory.
Na widok tajemniczych sylwetek, przemykających po niebie w blasku księżyca, ludziska wciskali głowy głębiej w ramiona i przyśpieszali kroku, aby jak najszybciej znaleźć się pod dachem. Nawet pleban łomżyński żegnał się wtenczas z rozmachem i klepiąc pacierze zamykał się wraz z kościelnym w plebanii na cztery spusty.
Raz w tygodniu, przeważnie w poniedziałek, wiedźmy z Łysej Góry pojawiały się w środku dnia na łomżyńskim rynku. Naturalnie w przebraniu i bez mioteł. Przechadzały się wtedy pomiędzy straganami, zapuszczały się w wąziutkie uliczki i wtykały nosy do mrocznych sieni, cały czas myśląc jeno, jak by tu ludziom zaszkodzić.
Trzeba przyznać, iż udawało się im to nie raz i nie dwa razy. Krasuli Pacułów odjęły wszystko mleko, kokoszki Maciejowej pozbawiły dokumentnie jajek, piekarzowi Bonifacemu ciasta przygniotły w zakalec, książęcemu wójtowi deresza u bryczki zamieniły w wyliniałego capa, kościelnemu nos przemalowały na fioletowo, zaś babie proszalnej pod kościołem z sękatej laski wyczarowały żywą żmiję, tak że chromająca od urodzenia biedaczka raptem cudownie ozdrowiała i wrzeszcząc wniebogłosy zmykała do domu nikiej młódka.
Tylko doświadczeni mieszkańcy borów potrafili rozpoznać prawdziwą wiedźmę na ulicy Łomży. Z borowych obserwacji wiedzieli, że czarownica może zmienić wszystko, z wyjątkiem charakteru. Mimo przebranej na dzień wdzięcznej postaci i nadobnego liczka prawdziwa wiedźma nadal pozostawała plugawie opryskliwa i nieżyczliwa wobec zwykłych ludzi.
Dzięki puszczakom udawało się więc od czasu do czasu pochwycić czarownicę i wtrącić do lochu. Nie na długo jednak. Pod osłoną nocnych ciemności pod wieżę podkopywały się gadające szczury. Były to diablęta Kaduka Paskudy śpieszące krewniaczce z pomocą. Zanim łomżyński plebam zdążył pokropić wiedźmę wodą święconą, by kat mógł bez przeszkód dobrać się do jej skóry, w loszku pod wieżą nie było już po babie nawet śladu. Naturalnie, jeśli nie liczyć siarkowego smrodu pełzającego po lochu oraz straszliwych opowieści miejskich strażników, którym nie udało się upilnować więźniarki.
Przyjdzie nad porzucić miasto i szukać chleba w Ostrołęce, Przasnyszu, Ciechanowie albo nawet w Płocku – biadolili mieszczanie. - W Łomży żyć się nie da. Czarownicom z Łysej Góry zależy, aby gród poczciwy przemienił się w ruiny zamieszkane jeno przez sowy i puchacze.
Biada nam nieszczęsnym, biada. Z Krzyżakami można wygrać wojnę, ale nie z szatanem – wtórowały im mieszczki. - Łysogórskie wiedźmy nie boją się ani kropidła, ani plebanowych modłów, ani rycerskiego oręża. Pora nam chyba opuścić dom rodzinny i szukać szczęścia gdzie indziej.
Nie wiadomo, czy Łomża ostałaby się do dzisiaj nad Narwią, gdyby nie Przemko i Ziemko, sieroty przygarnięte z dobrego serca przez imci piekarza Bonifacego. Dwaj bracia, mimo różnicy wiekupodobni di siebie niby dwa ziarnka kminku, od trzech lat terminowali pilnie w piekarskim fachu, z całych sił starając się pomagać przybranemu ojcu.
Kiedy nowina o porzuceniu Łomży przez coraz to innych jej mieszkańców dotarła także i do piekarni pana Bonifacego, Przemko mrugnął do Ziemka, po czym obaj wysunęli się po cichutku na podwórze i przycupnęli w kącie za składzikiem na mąkę.
Ziemeczku, serce masz? Chcesz dopomóc ojcu? A również i miastu?
Pewnie, że chcę.
Musimy zatrzymać ludzi w Łomży. Jeśli wszyscy stąd uciekną, psu na budę zdadzą się nasze ciasta, baby, chleby, rogale i bułeczki. Tatko zbiednieje na amen, matuś zaś zatroska się i zapłacze. Nie, Ziemeczku, do tego nam dopuścić nie wolno. Mam rację?
Masz rację, Przemeczku.
Musimy tak zrobić, Ziemeczku, ażeby nie ludziska z Łomży, lecz wiedźmy z Łysej Góry wyniosły się czym prędzej, gdzie pieprz rośnie.
Oj tak, Przemeczku. Tak musimy zrobić – Ziemko bez wahania przyznał bratu słuszność. - Tylko... tylko w jaki sposób?
Mam pomysł. Wyśmienity – Przemko spojrzał Ziemkowi bacznie w oczy. - A nie boisz się Ziemeczku? Bo sprawa ta diablo niebezpieczna.
Nie boję się, Przemeczku. Pójdę z tobą choćby i na skraj świata.
Tak daleko nie potrzeba, Ziemeczku. Wybierzemy się w gościnę do znajomków siedzących dużo bliżej.
Do jakich znajomków, Przemeczku? Aha, pewnie na Łysą Górę? - odgadł Ziemko. - Do wiedźmy Jagaty i jej kamratek? I do diabła Paskudy?
Tsss, cichaj, Ziemeczku. Cichaj, aby nas kto za wcześnie nie usłyszał – Przemko zerknął niespokojnie na drzwi prowadzące do piekarni. - Nikt nie może domyślić się, co zamierzamy robić dzisiejszej nocy. A już najbardziej matuś. Zapłakałaby się nieboga. I tatko. Chlebową łopatą mógłby nam wybić te pomysły z głowy. Trzymaj zatem wszyściutko w tajemnicy aże do końca.
Po ostatnim wypieku chłopcy wymknęli się na ulicę. Przemko niósł pod pachą niewielkie zawiniątko.
Ej, synkowie, a dokąd to? - zawołał za nimi piekarz Bonifacy. - Zaraz będzie kolacja. Zapomnieliście?
Nie głodniśmy, panie ojcze – odpowiedział mu Przemko. - Poigrać sobie chcieliśmy z kolegami.
A w co, synkowie? - zainteresował się piekarz. - W goniowego czy w strzelanie do celu?
W diabły i wiedźmy, panie ojcze – dorzucił Ziemko podskakując na jednej nodze.
Tfu, też mi zabawa – obruszył się piekarz Bonifacy i na wszelki wypadek splunął przez lewe ramię. - Baczcie jeno, synkowie, abyście nie wykrakali sobie jakowegoś diabelskiego paskudztwa.
Nic nam się nie stanie. Nie bójcie się, panie ojcze – odkrzyknął Przemko niknąc za rogiem.
Nic nam się nie stanie. Nie bójcie się, panie ojcze – zawtórował mu Ziemko niczym echo.
Do bramy w ostrokole otaczającym całą Łomżę obronnym pierścieniem dotarli w najlepszą porę. Strażnicy akurat wieczerzali i nie zwracali specjalnie uwagi na tych, którzy przybywali albo i wychodzili z miasta.
Bez najmniejszych przeszkód dwaj młodzi śmiałkowie zniknęli w świerczynie ciągnącej się od Łomży do ściany starego boru, w którym leżała Łysa Góra. Zatrzymali się dopiero przy gestej jałowcowej kępie.
Tutaj nikt nas chyba nie wypatrzy? - Przemko położył tobołek na mchu i zaczął go rozwiązywać. - Ziemeczku, tu się przebierzemy. Zrzucamy ludzką skórę, dalej pójdziemy jako diablęta. Ty będziesz Lucyperkiem, a ja Belzebubkiem. Zapamiętaj sobie dobrze te imiona z piekła rodem, abyś potem niczego nie pokręcił.
Niczego nie pokręcę, Przemeczku – odrzekł Ziemko i zaraz się poprawił: - Niczego nie pokręcę, Belzebubku.
Chłopcy roześmieli się, po czym nie zwlekając przymocowali sobie na głowach kozie rogi, a następnie gęby i czupryny wysmarowali dokładnie klajstrem z pszennej mąki. Bardziej podobni do leśnych stworków niźli do ludzi pomaszerowali w kierunku Łysej Góry.
Na wierzchołku Łysej Góry znaleźli się dokładnie o północy, właśnie wtenczas, kiedy w odwiedziny do Jagaty Brzuchatej z gwizdem i świstem przyleciał jej stary znajomy spod Czarnocina.
Kaduk Paskuda najpierw przekwitał się z władczynią czarownic, ale zaraz potem kiwnąl pazurem na dwa diablątka stojące skromnie z boku.
Nowi? Skąd jesteście, diabełki? Jak się nazywacie? I kto was tutaj przysłał?
Dopiero co przybyliśmy na Łysą Górę. Ja jestem Belzebubek, a to jest Lucyperek. A kto nas tu przysłał? Nikt. Zwabiła nas wasza wielka sława – Przemko pokłonił się nisko, dotykając rogami ziemi. - Chcieliśmy ujrzeć na własne oczy wszechpotężnego księcia piekieł, szlachetnego Paskudę, oraz królową czarownic, uroczą Jagatę Brzuchatą.
Hm, wyglądacie mi na miłych, dobrze wychowanych diabełków. Nogi i ręce macie, rogi nie najgorsze, gęby też niczego, jeno... jeno ogonów u was nie widzę. Czemu?
A bo my jesteśmy gołodupce z Warszawy, z bogatego grodu nad Wisłą – Przemko nie stracił rezonu. - Tam co drugi kaduk lata bez ogona.
Dlaczego?
Nigdy nie słyszałeś, wasza miłość, o warszawskich diabłach? Naprawdę? Wielki książę piekieł powinien o nich wiedzieć – wtrącił się szybko Ziemko. - Ogony nosili nasze ojce. Jednakże od czasu, kiedy brytany warszawskiego kanonika poobrywały im w ucieczce ogony, król piekieł nałożył karę na warszawskie sługi. My już przyszliśmy na świat jako biesy bezogoniaste.
Aha – Paskuda kiwnął głową. - A co chcecie robić na Łysej Górze?
Ze wszystkich sił pragniemy służyć sławnemu diabłu Paskudzie – odpowiedział od razu Przemko.
Oraz królowej puszczańskich czarownic, przesławnej Jagacie – dodał natychmiast Ziemko.
Jagata Brzuchata spojrzała na diabełki ciepłym wzrokiem i zapytała:
A co umiecie robić?
Wszystko co trzeba. Prać, sprzątać, a przede wszystkim piec w diabelskim ogniu smakołyki, za którymi przepadały warszawskie czarty i czarownice. Chrupiące bułeczki, rumiane rogaliki i obwarzanki z makiem albo kminkiem. I wiele, wiele innych pyszności.
Zgoda, diabełki. Zostańcie z nami. Przekonamy się wkrótce, czy aby nie łżecie.
Przez dwa tygodnie Lucyperek i Belzebubek starali się, jak mogli. Prali, sprzątali i piekli frykasy, o jakich na Łysej Górze dotąd nie słyszano. Ale nie tylko prali, sprzątali i piekli frykasy.
Pewnego dnia śpiącym czarownicom zasmarował ktoś miodem dziurki w nosie. A wiadomo, moczarowe wiedźmy bez węchu są jako ślepe szczenięta. Cóż nie później działo. Opowiedzieć się nie da. Dopóki miód nie wytopił się od ciepła, czarownice właziły na siebie, potykały się, przewracały.
Wkrótce potem tajemniczy figlarz rozluźnił wszystkie miotły. Zaledwie wiedźmy uleciały na nocny spacer, miotły jedna po drugiej zaczęły rozpadać się w powietrzu. Na samych drągach lecieć bardzo trudno, która więc z czarownic nie potrafiła utrzymać równowagi, spadała na ziemię niczym ciężki kamień. Dopiero nad samym ranem obolałe i posiniaczone wiedźmy zdołały powrócić pieszo na Łysą Górę.
Innym razem Jagata Brzuchata ledwie zwlokła się z łóżka.
Spać nie mogłam. Pieką mnie ogniem całe plecy. I boli mnie każda kosteczka – wystękała z wysiłkiem nie mogąc się wyprostować. - Czują się, jakbym leżała nie na niedźwiedziej skórze, lecz na krzaku suchego jałowca Wiedźmy milutkie, sprawdźcie, co mnie tak umęczyło?
Zajrzały czarownice pod łóżko i odkryły tam rzecz okropną, straszliwą. Święty krzyż ułożony z kamyków.
Nieustanne figle i dokuczliwe psikusy do cna obrzydziły wiedźmom Łysą Górę. Coraz częściej zaczęły wspominać przy Jagacie Brzuchatej o przeprowadzce na nowe siedlisko, wygodniejsze i spokojniejsze od tego.
Którejś nocy nad Łysą Górą przelatywała na ożogu wierzbowa czarownica zza Nowogrodu. Zatrzymała się w górze i zawołała:
Hej, moczarowe panienki, lecę na sabat czarownic w Góry Świętokrzyskie. Tam też jest Łysa Góra. Znacznie wyższa i większa od waszej. Wkrótce przybędą tam co znaczniejsze wiedźmy z całego kraju. A nawet zza granic. Na szczątkach dawnego pogańskiego ołtarzyska będziemy tańcować z diabłami przez czterdzieści dni dżdżystych i czterdzieści bezksiężycowych nocy. Zbierajcie się, moczarowe panienki, i lećcie wraz ze mną. Wielka zabawa nas czeka!
Zaledwie umilkł głos nowogrodzkiej czarownicy, łomżyńskie wiedźmy poczęły wskakiwać na miotły i ożogi. Frrru, frrru! I już ich nie było.
Dość psikusów, Belzebubku – zawołał wesoło Przemko. - Wracamy do chałupy. Pan ojciec z pewnością bardzo się o nas niepokoi.
Dość figielków, Lucyperku – zawtórował bratu Ziemko. - Wracamy do chałupy, bo i pani matka umiera tam ze strachu o nasz los i o naszą skórę.
Szczęśliwy powrót Przemka i Ziemka świętowała cała Łomża. Radości nie było końca. A o straszliwych wiedźmach żyjących do niedawna na Łysej Górze pomaleńku zapomniano.
Od tamtego czasu minęły wieki. Łomża rozbudowała się. Z niewielkiego grodu przemieniła się w piękne, urokliwe miasto ze starym rynkiem, ze starą późnogotycką katedrą, ale i nowoczesnymi, pełnymi rozmachu osiedlami. Pod nowe zabudowania wchłonęła też i dawną Łysą Górę, której nazwa zachowała się jedynie na pożółkłych mapach sprzed stuleci.
Niektórzy co prawda powiadają, że łysogórskie wiedźmy powróciły po latach z Gór Świętokrzyskich do zacnego grodu nad Narwią, tyle że już nie na miotłach czy ożogach i nie pod dawną odrażającą postacią. No i że można spotkać je jeszcze i dzisiaj. Nie tylko w Łomży, ale i w Ostrołęce, i w Przasnyszu, i w Ciechanowie, i jeszcze dalej. A jeśli kto ma pecha, na pewno zetknie się z taką oko w oko i za niejedną ladą sklepową, i w niejednym urzędzie.
Jednakże nam nie chce się wierzyć, aby to mogła być prawda.
(Legenda ze wsi Stara Łomża, spisana przez autorkę w 1958 r.)
W bardzo dawnych czasach, w miejscu gdzie obecnie jest wieś Stara Łomża, stał zamek, w którym mieszkała królowa z młodziutką królewną.
Pewien młody książę został oczarowany pięknością królewny i pokochał ją ponad życie. Królowa-matka nie chciała jednak zgodzić się na małżeństwo i dlatego odważny młodzieniec porwał ukochaną i chciał ją wywieźć w swoje strony. Niestety, zła matka przeklęła córkę i jej narzeczonego, a za uciekającymi wysłała pościg. Księcia ujęto i zabito, a królewna umarła z żalu i tęsknoty.
W miejscu, gdzie zginął książę rosną białe lilie, a z góry zwanej Górą Królowej Bony wypływa strumyk – łzy królewny, które są tak gorące, że woda nigdy nie zamarza. Duch zaś królowej za swój zły czyn pokutuje w postaci żaby. Ten tylko może wybawić królową, kto ją bez lęku i obrzydzenia pocałuje. Pewnego razu próbowały uczynić to dwie dziewczynki, ale przerażone wyglądem żaby odwróciły się od niej ze wstrętem.
Jeszcze dziś ropucha wychodzi na brzeg strumyka, siada na kamieniu i smutnym wzrokiem wpatruje się w szemrzące wody. Czeka i czeka, ale nadaremnie na swego wybawcę.
(Legenda ze wsi Stara Łomża, spisana przez autorkę w 1958 r.)
Dawno, dawno temu żył w Starej Łomży pewien sprytny i chciwy na pieniądze człowiek. Ciągle przemyśliwał, skąd zdobyć dużo złota. W końcu postanowił sprzedać diabłu swoją duszę. Umówili się obydwaj i podpisali odpowiedni cyrograf. Kiedy jednak zbliżał się termin oddania duszy diabłu, człowiek ów przejęty lękiem i trwogą uciekł i skrył się w kościele św. Wawrzyńca. Diabeł wściekał się, ze złości zaczął ciskać po okolicy kamieniami i piaskiem. Potem człowiek ten przez długie lata pokutował i łzami skrapiał miejsce, gdzie sprzedał swoją duszę. Od tego czasu góra, gdzie dokonano transakcji diabelskiej, nazywa się Łysą Górą, a piasek podobno ma słony smak.
INSTYTUCJA KULTURY MIASTA ŁOMŻA
18-400 Łomża ul. Wojska Polskiego 3,
tel./fax: 86/216 32 26, 216 45 53, e-mail:sekretariat@mdk.lomza.pl,
NIP:718-00-07-644 NR KONTA 73 1560 0013 2818 0753 7000 0001