SZCZERZE MÓWIĄC NR 1/2004

Strona główna » Teatr i słowo » Archiwum » Tumult

SZCZERZE MÓWIĄC NR 1/2004

REDAKCJA I NUMERU GAZETY FESTIWALU „TUMULT 2004”
"SZCZERZE MÓWIĄC"

Patrycja Prószyńska – PLSP w Łomży
Paweł Truszkowski – PLSP w Łomży
Kasia Łazarska – I LO w Łomży
Ania Szabuńko – I LO w Łomży
Marta Łysiak – I LO w Łomży
Sandra Szaja – I LO w Łomży
Paulina Bronowicz – I LO w Łomży
Paulina Pogorzelska – I LO w Łomży
Kasia Rybicka – I LO w Łomży
DZIEŃ I (16 KWIETNIA 2004 – PIĄTEK)





A OTO JURORZY:

Teatr niezależny, nie instytucjonalny, ale amatorski też.

Główne kryterium oceny: prawda. Na pewno na pierwszym miejscu nie będzie u mnie doskonałe wykonanie aktorskie czy kalka teatru zawodowego, bo uważam, że amatorzy powinni mówić własnym głosem w teatrze.To słowa Marka Branda, jednego z jurorów, z którym miałyśmy przyjemność zamienić wczoraj kilka słów.
Interesowały nas szczególnie kryteria jakie przyjmie jako juror. A więc, jak powiedziałyśmy we wstępie prawda. A czym ona tak naprawdę jest w teatrze? Kiedy teatr jest prawdziwy?
(...) jest wtedy prawdziwy, kiedy wy, młodzi ludzie, młodzi artyści mówicie o sprawach, które was dotyczą, własnym językiem. To jest najważniejsze
(...) teatr amatorski powinien mówić o rzeczywistości takiej jaka jest.
Kolejne kryterium to zgranie zespołu, współpraca reżysera z aktorami, którzy muszą proponować coś od siebie
Marek Brand oczekuje czegoś takiego, o czym mówił Witkacy, co nie daje mi spokoju po wyjściu z teatru (...) kiedy po spektaklu jest cisza
Dalej rozmowa odbiegła nieco od kwestii festiwalu.
Marek Brand okazał się wesołym, otwartym i baaardzo rozmownym panem około czterdziestki. Jeśli chodzi na klasykę, to tylko w wykonaniu profesjonalistów. Amatorów widzi w sztukach adekwatnych do ich umiejętności i dojrzałości aktorskiej. Choć podkreśla swoją indywidualną drogę w pisaniu, to inspirują go Woody Allen, Mrożek czy Schaeffer. Nie boi się krytyki. Trudniej jest grać mu w sztuce, której sam jest reżyserem. Ceni wkład młodych ludzi w tworzenie teatru.
Choć uważa, że Juror, ma taka przechlapaną sprawę, bo czasami jego werdykt jest inny niż publiki, to z chęcią podjął się tego zadania w tegorocznym TUMUL-cie.

Podsumowując. 47 minut ciekawej rozmowy. 1 nagrana kaseta. 5 wypalonych papierosów.

Krótka notatka z krótkiej rozmowy z p. Aliną Czyżewską i p. Kasią Rączką.

Życie jest inspiracją - dla pani Aliny Czyżewskiej kolejnego jurora TUMULT-u, z którą miałyśmy przyjemność zamienić kilka słów. Sztuka teatralna powinna w pani Alinie wzbudzać emocje, uczucia. Uważa, że w teatrze (...) nie chodzi o odkrywanie postaci. Chodzi o to, aby znaleźć cząstkę siebie na scenie.
W przeciwieństwie do p. Branda nie wyklucza wystawiania klasyki przez aktorów teatru amatorskiego, a jedynie twierdzi, iż taki aktor powinien odnaleźć w takiej sztuce fragment samego siebie i wnieść coś nowego.
Ulubionym aktorem, reżyserem, dramatopisarzem pani Aliny jest... pan Marek Brand :) Ulubionym krytykiem literackim p. Kasia Rączka.
Może kiedyś zamieni teatr na sporty wodne...
Pani Alina i pani Kasia przyjechały do Łomży razem z pewną grupą młodzieży i obie mają bardzo pozytywne wrażenia co do teatru amatorskiego, w którym grają młodzi.


Sandra&Marta





SZKODA, ŻE TYLKO SZKIC...

Przywitała mnie panująca na sali ciemność. Upłynęły sekundy, może minuty, gdy w końcu teatralny mrok pokonało nieśmiałe światło lamp. Moim oczom ukazała się scena. Zwykła. Nic szczególnego. Klepki na podłodze, dookoła mnóstwo krzeseł... Na scenie... Porozrzucane kartony, papiery... a wśród nich dwoje młodych ludzi, ubranych na czarno. Zaczęło się. Dziewczyna porusza się po prowizorycznym wysypisku śmieci jak po własnym domu. Z wymuszoną elegancją i przejęciem opowiada o zupełnie prozaicznych rzeczach: o tym, co jadła dzisiaj na obiad (jak dla mnie mało istotny szczegół z życia owej damy). Jej wywody, od czasu do czasu przerywane wypowiedziami scenicznego męża - pana Smitha, wzbudzały na sali śmiech. Co w tym takiego śmiesznego? Absurd, wyrwane z kontekstu zdania, bezsensowne próby udowodnienia, że każde z nich obraca się w zwartym kręgu ludzi wpływowych, powszechnie znanych i szanowanych - miejskiej burżuazji. Ale po co to wszystko? Czy to jest próba odnalezienia się w zmechanizowanym, okrutnym i bezuczuciowym świecie? Być może... A tymczasem absurdu ciąg dalszy: na scenie pojawia się służąca państwa Smithów -Mary. Dziewczyna z pewną prowokacją opowiada o wieczorze spędzonym z mężczyzną. Znowu śmiech. Dlaczego? Bo Mary ze swym partnerem piła whisky i mleko. Co mają do tego te dwa bardzo różne od siebie trunki? Whisky to symbol bogactwa, elegancji, dojrzałości, zaś mleko jest synonimem dzieciństwa, beztroskich lat, niedoświadczenia. Skoro Mary piła zarówno whisky jak i mleko, prawdopodobnie nie potrafi jeszcze skonkretyzować, kim tak naprawdę jest. Kobietą czy małą dziewczynką? Czy też znajduje się pomiędzy tymi dwoma etapami życia? Tego niestety nie zdążyła określić. Zniknęła ze sceny. Pozostaje mi tylko się domyślać. Na deski sali MDK - DŚT wchodzi kolejna elegancka para. Zaczyna się jakby druga część spektaklu. Moim zdaniem ta właściwa. Dwoje ludzi na scenie orientuje się, że już kiedyś się spotkali. Dalszy ciąg sztuki jest próbą rozwikłania tego problemu. Do jakich wniosków dochodzą? Do bardzo zaskakujących... Pięć tygodni temu opuścili Manchester, jechali do Londynu tym samym pociągiem, w tym samym wagonie, w tym samym przedziale. Ba, nawet siedzieli obok siebie. Co ciekawe, okazuje się, że mieszkają w tym samym domu, zajmują ten sam pokój w głębi korytarza między toaletą a biblioteką, a nawet śpią w jednym łóżku. W dodatku mają córeczkę Alicję. Są małżeństwem... Dziwne? Nie dla mnie. Taki jest dzisiejszy świat, ludzie żyją razem, ale obok siebie. Znają się, ale tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Są sobie obcy. Nawet małżonkowie... Jednak niektórzy się odnajdują - tak jak państwo Martin. Szczęściarze...
TAK!!! dla czterech wcieleń pani Martin. Jedną kobietę grały aż cztery. Jakaś aluzja? Do czego? Kobieta od dawien dawna była uważana za najbardziej skomplikowane stworzenie na świecie. Podobno zawiera w sobie wiele osobowości... Więc może o to chodziło autorom sztuki? O ukazanie różnorodności natury kobiety, jej zmienności i humorów. Duży plus za świetne kreacje czterech pań Martin :)
NIE!!! dla muzyki -rozpraszała widzów (a przynajmniej mnie) i moim zdaniem nie pasowała do przedstawionych scen, nie stwarzała tak istotnej w teatrze atmosfery... Może to było celowe, ale mi nie przypadło do gustu... Za muzykę daję minusa (więc wyszliśmy na zero).
ROZCZAROWANIA!!! szkoda, że to tylko szkic. Najchętniej obejrzałabym całość...
W KILKU SŁOWACH!!! spektakl bardzo mi się podobał. Był adekwatny do sytuacji we współczesnym świecie i oddziaływał na widza. Oczywiście pozytywnie... :)
iveet

KOMENTARZ: Absurd "Szkicu do łysej śpiewaczki" pobudza do refleksji nad egzystencją każdego z nas. Spektakl zapoznaje widza ze skutkami życia ludzkiego zniewolonego przez rozwój technologii. Człowiek, mimo iż istota stadna, należąca do społeczeństwa jest bardzo samotny. Im szybciej i bardziej zmienia się świat technologii tym szybciej i bardziej zmienia się człowiek stając się przy tym odrębnym, samotnym mechanizmem zatracającym się we własnym istnieniu , na drodze swojego życia.

pati prószyńska

OPINIE PO OBEJRZENIU "SZKICU DO ŁYSEJ ŚPIEWACZKI " :

 " O kurczę, podobało mi się ..."
 " Byłam mile zaskoczona, że tak niewieloma środkami artystycznymi można było tak dobrze oddać duch dzieła Ionesco "
 " Miało to rękę, nogę i było wyraźne w odbiorze "
 " Ukazanie kontrastu: bohaterowie w eleganckich strojach, a śmietnik wokół - współczesna rzeczywistość."
 " Widać, że absurd jest bliski młodzieży."
 " Spektakl mnie przejął."
 " Żywa gra. "
 " Na początku wydawało się nienaturalne, niezrozumiałe."
 " Atutem tego przedstawienia był brak banalności "





Zagłuszona Grochola

"To nie mogę być ja" - taki tytuł nosi spektakl, który rozpoczął tegoroczny konkurs Tumultu. Widowisko to powstało na kanwie powieści Katarzyny Grocholi, która uznawana jest za nie koronowaną królową polskiej literatury współczesnej.
Za adaptację wyżej wymienionej prozy odpowiada teatr - "Nie ma", kierowany przez Tatianę Malinowską-Tyszkiewicz, w którego skład wchodzą dwie licealistki: Kornelia Bieniek i Natasza Sałańska.
Książki Katarzyny Grocholi z założenia kierowane są do żeńskiej części wielbicieli słowa pisanego. Niektórzy krytycy określają prozę polskiej pisarki mianem "feministycznej".
Tak nazywana jest również przez wielu sztuka przedstawioną na scenie łomżyńskiej. Ja nie odnalazłem w dziele teatru "Nie ma" feministycznych treści.
"To nie mogę być ja" opowiada o kobiecie nieszczęśliwej w swym związku z mężczyzną, jej obawach, zazdrości. Bohaterkę nękają senne koszmary, wizje śmierci. Widowisko porusza problem zagubienia, osamotnienia człowieka, nie tylko kobiety.
Młode aktorki próbują obnażyć nasze słabości.
"Nie ma" udało się stworzyć klimat intymności. Osamotnienie, szaleństwo zostały zobrazowane sugestywną scenografią (zapalone świece), muzyką Sałańskiej (powtarzające się uderzenia w bęben, wręcz hipnotyzujące) oraz ekspresyjną grą Bieniek, która dała popis akrobatycznych umiejętności.
Wymienione elementy zasługują na uznanie. Muszę jednak przyznać, iż w dźwiękach muzyki, szaleńczym tańcu i głośnych spazmach "zagubił się" sens sztuki. Nie byłem widzem. Stałem się jedynie oglądaczem.

paweł truszkowski


Krótki komentarz do "To nie mogę być ja" : Jakże często człowiek zaskakuje samego siebie, wyznacza sobie indywidualne , moralne i etyczne granice, które w miarę przypływu doświadczeń tracą swoją wartość. Człowiek jest bardzo skomplikowaną istotą, tak naprawdę nie znającą samego siebie, nie potrafiącą przewidzieć własnego zachowania ani sytuacji w jakich się znajdzie. Główna bohaterka spektaklu „To nie mogę być ja” również gubi się we własnym życiu , nie może się odnaleźć w zaistniałej sytuacji. Kobieta nie może się pogodzić z „toksycznym” związkiem z mężczyzną, męczy ją zazdrość i dlatego tez popada w obłęd. Słaba psychicznie, niedowartościowana i zakompleksiona nie potrafi przeciwstawić się własnym słabościom, nie umie zrozumieć i docenić miłości mężczyzny, nie wierzy w jego słowa. Jedynym wyjściem z sytuacji jest śmierć.

pati prószyńska




TRA TA-TA

Trzecim konkursowym wydarzeniem był występ Teatru Realistycznego pt. TRA TA-TA. Zapowiadała je manipulacja odbiorem- wchodzący widzowie przyoblekani byli w rzeźnicze fartuchy z folii. Tajemnicza scenografia , na którą składała się arena wyklejona folią i powieszone nad nią cztery wypełnione płynem wory wywoływała u widzów zarówno ciekawość jak i strach. Z centrum sali wydobywa się pierwsza kwestia:
- "O kurwa, czołg!"
Wyłaniające się ze światła dziewczyny maszerują naśladując żołnierzy. Zauważamy tu kontrast między ich dziewczęcością a upodobaniami do militariów. Z ich podziwu rodzi się podarek dla chłopaka - paczka z maską do sadomasochistycznych gier. Goły nakłada ją i staje się poddanym dwóch dozorczyń ubranych w skórzaną odzież. Z wprawą i swobodą odstrzeliwują one krążących wokół więźniów . Arena zmienia się w ruletkę, po której krąży na czworakach niewolnik w masce. Coraz głośniejsza muzyka tłumi huk wystrzałów.
Za pomocą filmowego montażu -krótkich ściemnień tnących sceny-równolegle prowadzony jest drugi wątek. Reżyser wycina z taśmy filmowej daty historii. Goły chłopak otrzymuje drugą paczkę: kilogramy mięsa. Militarne dziewczęta machając polskimi i unijnymi chorągiewkami, nucąc wyraźnie :"Jeszcze Polska nie zginęła (...)" tną ostrymi narzędziami wiszące pod sufitem worki. Leje się ciecz przypominająca krew. Tonące w krwi aktorki wpadają w histerię.
Na "czerwoną" arenę powraca reżyser i robi zdjęcia aparatem fotograficznym martwym ciałom, jak artysta fotografujący na pamiątkę własne dzieła .Po chwili komentuje on to wydarzenia słowami: TRA TA-TA.
Po owym wydarzeniu chłopak w masce dostaje trzecią paczkę, której zawartości nie znamy. Zapada ciemność.....pozostaje stygnąca krew i pamięć o rzeźni.
Przedstawienie Robka Paluchosky`ego nie tylko demonstruje, że teatr może być miejscem namysłu nad wysyłaniem wojska do Iraku. TRA TA-TA uderza w samo sedno cywilizacji estetyzującej przemoc , stawiając widzów w sytuacji czytelników magazynów z urwanymi głowami na okładkach.

patrycja prószyńska



KOMENTARZ:

BUNT... Czemu tak bulwersuje nas "kurwa" na scenie a na ulicy nas nie wzrusza?
PRZECIWKO... Czemu patriotyzm budzi niesmak, albo czemu nie chcemy o tym mówić?
Kraj nie musi mi dać emerytury (...)
WOJNIE... Do wojska nigdy nie pójdę, bo nie mógłbym strzelać do ludzi, których właściwie nie znam.
Tak więc bunt przeciwko wojnie. Szok. Krew lejąca się na ludzi w foliowych workach, siedzących wokół sceny - areny (to wszystko cyrk?).
Pięć dziewczątek w fartuszkach maszerujących radośnie (?) w rytm niemieckiej, wojskowej piosenki.
Człowiek (?) - nagi, bezbronny, zdehumanizowany z prezentem - surowym mięsem przy sercu - JAK ZWIERZĘ.
I koniec... Pojawia się po spektaklu dylemat. Czy to już należy klaskać? Bez ukłonów, bez uśmiechu.
Może za dziesięć lat nie będzie potrzeby grania tej sztuki. Dla reżysera taka reakcja publiczności była pożądana.
Ogólnie bardzo nam się podobało. Było inne, nietypowe. Dawało dużo do myślenia. Ale nie wróżymy nagrody. Nie teraz. Za dużo polityki, za dużo kontrowersji.

paula





Cisza zza ściany

Słuchałam i obserwowałam, ale ten drugi pokój wciąż stanowi dla mnie zagadkę. Świat za ścianą, kobieta tam mieszkająca. Problem nie tylko mój, ale przede wszystkim bohaterów spektaklu. Ciągłe pytania: co się tam dzieje? Dlaczego ona nie odpukuje? Rozterki, nerwy (?). I jeszcze ta cisza za ścianą. A jeśli umarła? Oboje się tym przejmują (?). Bezinteresownie? Nie całkiem. Jeśli ta zza ściany, która miała być dla nich jak matka, umrze, oni mają szansę zająć drugi pokój. Drugi pokój. Obydwoje stojący przy zimnej, białej ścianie. Nasłuchują. Drugi pokój. Jakaś obsesja czy co? Świat za ścianą tak uprzykrza życie bohaterom sztuki, że nie potrafią już zająć się niczym innym. Emocje (?). Pytania bez odpowiedzi. Oczekiwanie. Kobieta zza ściany jednak umiera, ale i to nie rozwiązuje problemów młodych ludzi. Już nie potrafią być ze sobą, są znudzeni - znają się przecież na pamięć. Drugi pokój. Nic nie zmienił w ich życiu...
TAK!!! dla papierosów. Ich użycie było bardzo dobrym pomysłem. Nadało spektaklowi (skądinąd nieco syntetycznemu) naturalności, ludzkiego wymiaru. Papieros towarzyszył bohaterce w chwilach największego napięcia emocjonalnego (jeśli takowe się zdarzały). Swobodne, bardzo przekonujące gesty dziewczyny. Perfekcyjnie dopracowane? Czy może zwykły nawyk nałogowej palaczki? Nie wiem, w każdym bądź razie podobało mi się to.
TAK!!! dla oryginalnego przedstawienia scen "łóżkowych". "Łóżko" - dwoje ludzi owiniętych jednym kocem, przytulonych do ściany. Czułam się, jakbym podglądała bohaterów przez dziurkę w suficie, jakbym ingerowała w ich prywatność. Może dlatego wydało mi się to tak naturalne?
NIE!!! dla emocji bez emocji. Na scenie częściej gościła obojętność niż jakieś ludzkie uczucia. No, może troszkę niechęci, zdenerwowania, ciekawości. I... koniec. Nie wiem, czy takie było zamierzenie autorów scenariusza i aktorów. Naprawdę nie mam zielonego pojęcia, ale nie przypadło mi to do gustu. Miałam inne oczekiwania  patrz niżej :)
ROZCZARWANIA!!! Spodziewałam się czegoś innego. Zobaczywszy w planie festiwalu nazwisko Zbigniewa Herberta przy sztuce "Drugi pokój" ufałam, że przeżyję coś niezapomnianego, wręcz fantastycznego. Na nadziei i ufności się skończyło. Spektakl mnie nie powalił. Był nawet trochę nudny i monotonny. Ściślej rzecz ujmując: zmęczył mnie.
W KILKU SŁOWACH!!! Może nie dojrzałam jeszcze do oglądania takich spektakli, może nic z tego nie zrozumiałam... ale myślę, że "Drugi pokój" podobał się.... krytykom :) Jak dla mnie było dobrze, ale mogło być lepiej.

iveet





Teatr NARYBEK from POLAND: Tutaj nas jeszcze nie było

Gdy zajmowałyśmy miejsca na widowni, godzinę po obejrzeniu spektaklu „TRA-TA-TA” Teatru Realistycznego, myślałyśmy, że już nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. Byłyśmy przygotowane na wszystko. Nie zdziwił więc nas widok stojącego na scenie jogurtu i soczku, leżących batoników, rzodkiewek i kolorowych chust. Czekałyśmy tylko na aktorkę – Annę Biernacką.
Ona, tuż po wyjściu zza kulis, zaczęła przewiązywać się podniesionymi z podłogi chustami. Takiego ubioru na pewno nie można nazwać standardowym, a jednak nie zrobił na nas większego wrażenia. W przeciwieństwie do tego, co działo się później…
Dziewczyna rozmawiała (choć właściwie był to monolog) z wirtualnymi partnerami przesiadującymi wraz z nią na czacie. Gdy skończyła, zeszła ze sceny… Jednak po chwili pojawiła się ponownie. Oznajmiła nam, że tak naprawdę, to wcale nie jest aktorką, ale pracownicą firmy sprzedającej komputery i przeprowadza tutaj nietypową kampanię reklamową. „Pyta pani, dlaczego akurat tu? Bo tu nas jeszcze nie było!”
Reakcje publiczności po tak zakończonym spektaklu wydawały się być bardzo zgodne. Ze wszystkich stron słyszałyśmy: „świetne”, „super!”, „poszedłbym na to raz jeszcze” itd. Były to zresztą opinie jak najbardziej zasłużone – gra Anny Biernackiej była bardzo naturalna, niewymuszona, nie było w niej śladu sztuczności. Gdyby więc aktorka teatru Narybek from Poland rzeczywiście okazała się przedstawicielką firmy komputerowej, to jej kampania odniosłaby pełny sukces w naszym mieście. Ludzie kupiliby komputery, postarali się o dostęp do Internetu i ruszyli na podbój czatów. Ciekawe, czy szukaliby tam, wzorem bohaterki przedstawienia, rozwiązania swoich problemów i lekarstwa na samotność? Ciekawe, czy by je znaleźli…
Ona niestety nie zakończyła swych poszukiwań sukcesem. Poczuła się wręcz wykorzystana. Była rozczarowana i rozgoryczona. Internet okazał się tylko namiastką i niedoskonałym odbiciem rzeczywistości. Nie może jej zastąpić. Czarne literki pojawiające się na Twoim ekranie nie mogą dać Ci tego, co rozmowa „w realu” z kimś, kto jest Ci bliski. Nawet, jeśli odwiedzisz nieskończoną ilość czatów, wyślesz swoje myśli do bardzo wielu ludzi siedzących „po drugiej stronie”, to nigdy nie może mieć pewności, że zyskałeś przyjaciół, poznałeś kogoś naprawdę.

Kasia&Ania





PO PROSTU JESTEM ODPOWIEDZIALNYM CZŁOWIEKIEM...

Andrzej Grabowski zaszczycił nas swoją obecnością w piątkowy wieczór prezentując, na scenie Katolickiego LO, "Audiencję V" wg Bogusława Schaeffera. Czym teatr jest dla niego? Czy spełnił się w roli aktora? Czego oczekuje od historii?

Z Andrzejem Grabowskim rozmawiały: Sandra Szaja i Paulina Bronowicz.

Sandra Szaja (S.S.): Teatr dla niektórych młodych ludzi wydaje się być stratą czasu. Kojarzy się z przymusowym chodzeniem do tego miejsca, z lekturami. Dla tych, którzy zetknęli się z teatrem, pełni on ważną rolę, uczestniczy w ich życiu, pozostawia pewien ślad. A czym teatr jest dla Pana?

Andrzej Grabowski (A.G.): Większość mojego życia artystycznego jest związana z teatrem. Dopiero ostatnie lata związałem z trochę innym gatunkiem sztuki, nie porzucając jednak teatru, w którym pracuję od ponad 30-stu lat. To kawał życia i trudno w jednym zdaniu powiedzieć czym dla mnie jest teatr. Jest czymś wspaniałym i czymś okropnym, jak to zwykle bywa, bo teatr potrafi być czymś wielkim, rzeczywiście przynoszącym fantastyczna radość, ale i przynoszącym dla człowieka uprawiającego ten zawód, niezwykle bolesne doświadczenia. Być aktorem, to nie znaczy cały czas przeżywać sukcesy, wzloty, ale także upadki. To jest zawód, w którym człowiek codziennie zdaje egzamin. Codziennie zdaje się maturę przed publicznością, na której ocenę jestem ciągle wystawiony. Narażam się i po to pracuję, żeby być ocenianym. To czasem jest wspaniałe, ale bywa straszne i okrutne. Teatr dla mnie jest po prostu mieszaniną. Jest moim życiem.

S.S.: Podobnie jak aktorstwo, prawda?

A.G.: Podobnie jak aktorstwo, podobnie jak całe życie - raz dobre, raz złe, raz piękne, raz okrutne. A ponieważ moim życiem był przez długi czas tylko i wyłącznie teatr, był wspaniały i okrutny.


Paulina Bronowicz (P.B.): A jakie role gra Pan najchętniej?

A.G.: Ja nie potrafię powiedzieć jakie role gram najchętniej. Najchętniej gram role, które wydaje mi się, że dobrze zagrałem i dobrze gram. Wtedy nie interesuje mnie, czy są to role dramatyczne czy komediowe. Ludziom w Polsce teraz nie wydaje się możliwe, żebym grywał co innego niż komedie, ale grywałem...Uwielbiam grać te role, które wydaje mi się, że dobrze gram. Ale to jest normalne, że lubi się to, co się dobrze robi.

S.S.: Czy istnieje dla Pana różnica pomiędzy graniem komedii, a taką rolą, poprzez którą widz płacze?

A.G.: Wydaje mi się, że o wiele trudniej jest grać komedie, bo wywoływać płacz u widza jest łatwiej. Na to składa się wiele elementów - nastrój, gra aktorska - ale oczywiście aktor może doprowadzić widza do płaczu nie robiąc zupełnie żadnego grymasu, mówiąc beznamiętnie tekst. Wtedy jest tragiczna sytuacja.

S.S.: Obserwując Pana role wydaje mi się, że właściwie jest odwrotnie...

A.G.: wydaje się rzeczywiście, że jest odwrotnie, jednak czasem wielcy komicy, czy to kina czy teatru, potrafili grać fantastycznie tragiczne role, a wielcy tragicy nie zagrali nigdy komika. Można być antypatycznym człowiekiem, który wywołuje płacz, ale nie można być antypatycznym człowiekiem, który wywołuje śmiech. Antypatyczny człowiek nie wywoła śmiechu. Aktor musi mieć w sobie coś co przyciąga widzów, coś w rodzaju charyzmy, coś takiego, że ludzie lubią patrzeć akurat na tego człowieka, bo jest sympatyczny, bo się miło uśmiecha. Tragik, który wywołuje płacz może być strasznie niesympatycznym typem i nie ma to większego znaczenia. Aktor komediowy musi mieć w sobie cos więcej niż tylko fakt bycia dobrym aktorem, musi mieć w sobie jakieś światło, cos co przyciąga ludzi.

S.S.: Większość aktorów preferuje bliski kontakt z widzami- czyli teatr, niż kontakt przez ekran telewizyjny czy kinowy. A jak jest z Panem?

A.G.: To nie jest prawda, że większość aktorów preferuje taki kontakt. Jak ja zacząłem grać w "Świecie według Kiepskich", jeden z moich kolegów-aktorów Teatru Starego podszedł do mnie i powiedział: "Wiesz, ty grasz taką rolę, ja bym odmówił". Po czym ja się go zapytałem, czy ktoś mu to proponował. Zaprzeczył. Więc to nie jest taka prawda, że większość preferuje, większość nie dostaje propozycji. To nie jest tak, że każdy aktor tych propozycji dostaje setki. Dopiero jak się dostaje propozycję zagrania roli, która wydaje się mało ambitna, ale która jest okropnie trudna można wyrażać swoje zdanie, ponieważ zagrać Ferdynanda Kiepskiego jest 10x trudniej, niż grać takie role, za które dostaje się nagrody. To znaczy: grać 180 odcinków po pół godz. Cały czas, przyciągać metale. Bzdurą przecież jest, że się jest w ciąży z kosmitą. Jak to zagrać? Przecież nie widzieliśmy wcześniej jak to się gra, więc trzeba sobie powymyślać. Czasami literatura jest dobra, czasami gorsza, a czasami okropna, ale trzeba to zagrać, więc to wcale nie jest takie łatwe. To nie jest prawdą, ze aktorzy preferują granie. Preferują, bo muszą, bo nikt im nie proponuje czegoś innego.

P.B.: A gdyby dostał Pan do ręki rolę do zagrania, w której nie odnajdywałby Pan swoich wartości, poglądów, czy przyjąłby Pan taką rolę?

A.G.: To jest łatwo mówić w wywiadach, że ja nie zagrałbym roli, która mi nie odpowiada. Często powtarzam, że aktorstwo to nie jest moje hobby, to jest mój zawód. Ja z tego żyję, podobnie jak szewc żyje z szycia butów. Szewcowi może się podobać wyrób, który szyje na zamówienie, albo nie podobać. I co z tego? On je szyje, bo za to mu płacą. Ja gram, bo za to mi płacą. Oczywiście jest subtelna różnica pomiędzy szewstwem a aktorstwem. Niemniej to jest mój zawód. Jeżeli podjąłem się grać np. w "Świecie według Kiepskich", nie wszystkie odcinki mi się podobają, nie wszystko chciałbym zagrać, ale podpisałem umowę i ja to gram. Po prostu jestem odpowiedzialnym człowiekiem i nie mogę zrywać umowy. Zdarzyło mi się odmówić głównej roli w filmie na 2 tygodnie przed rozpoczęciem kręcenia. Fakt, mój błąd, że nie przeczytałem wcześniej scenariusza, a uwierzyłem w opowiadania reżysera, i odmówiłem. Na szczęście nie podpisałem umowy, powiedziałem, że nie zagram w tym filmie i nie zagrałem. Nie powiem co to był za film, bo po co?

S.S.: Prawda jest nadrzędna nie tylko dla aktora, lecz również dla odbiorcy. Czy identyfikuje się Pan z rolami i bohaterami odgrywanymi przez Pana? Musi Pan się w jakiś sposób wiązać z tym kogo Pan w danym momencie kreuje.

A.G.: Oczywiście, że tak. Nie da się tego oddzielić, bo wtedy będzie granie komentarza do roli. Akurat grałem taka sztukę w zeszłym roku w "19-tym południku" J. Machulskiego. Zagrałem prezydenta Bartosza Czopę, który dochodzi do władzy w Polsce. Straszna wizja Polski, okrutna i okropna, a przede wszystkim tragiczna. Trudno sobie wyobrazić, że ja się utożsamiam z poglądami właśnie tego człowieka, którego gram. Nie utożsamiam się, ale nie mogę protestować przeciwko tym poglądom człowieka, bo wtedy grałbym komentarz do roli, którą właśnie gram i do wartości, które ten człowiek ze sobą niesie. Jeżeli człowiek się nie utożsami z postacią, obojętnie czy to jest postać mordercy czy anioła, to nie ma czego szukać na scenie. To będzie jakieś komentowanie i odgrywanie własnej roli, która jest kompletnie nieinteresująca i nie ma nic wspólnego z teatrem.

S.S. Co ceni Pan najbardziej w swojej pracy? Możliwość zetknięcia się z inną rzeczywistością -ulotnym i kruchym światem teatru czy tez kontakt z publicznością, z ludźmi, których nigdy wcześniej Pan nie widział, którzy teraz przez krótką chwilę tworzą z aktorem, ze sceną pewien rodzaj rodziny, bliskiej sobie społeczności.

A.G.: Zwykle aktorzy odpowiadają, że dla nich najważniejszym i największym przeżyciem jest kontakt z żywym odbiorcą, z widzem, który właśnie przyszedł, i że to jest ta więź. To jest bardzo ważne, ale ja odpowiem, że to jest kompletnie niejednoznaczne dla mnie, że akurat wtedy ja odczuwam tą wielką więź. Odczuwam ją, kiedy ona rzeczywiście istnieje, przecież nie na każdym spektaklu odbiór jest takim sam. Mimo że ja na przykład tą "Audiencję", którą za chwilę będę grał, prezentuje właściwie od 1981 roku, czyli 23 lata. Grałem to na całym świecie- w Stanach w języku angielskim, w Polsce wielokrotnie. Chociaż teraz grywam już to rzadko. Czasami odbiór był okropny, czasami ludzie kompletnie tego nie rozumieli, czasami nawet spektakl przerywałem ,bo on jest prowokacyjny. Na tym samym spektaklu może ta więź być, a na drugi dzień może już jej zabraknąć. Mimo, że ja będę grał lub mi się będzie wydawało, że gram tak samo. Więc to nie jest tak, że wyłącznie teatr daje poczucie wielkiej więzi .Ja grając w telewizji czy w kinie też mam poczucie, że ja scenę zagrałem dobrze czy źle. Jeżeli ja wiem, że zagrałem dobrze, a wiem nie tylko z własnego odczucia, bo jest reżyser, są koledzy, to ja wiem, że ja działam już nie tylko na 100, 200, 300 osób tylko na parę milionów np. jeśli zagram to w serialu.

S.S . W filmie można wszystko zmienić ,można wyciąć i nie będzie tego co Panu nie wyszło...

A.G.: Tak, ale jeśli już będzie zmontowane to tego nie da się już zmienić. Spektakl na drugi dzień można zagrać lepiej albo gorzej. W każdym razie na pewno inaczej. W filmie gra się zawsze już tak samo po zmontowaniu. Oczywiście, że można całą scenerię pieprzyć i jej nie będzie. Nie będzie problemu czy się zagrało dobrze czy gorzej. Można film przemontować nawet w całości, niemniej zagranie jest już ostateczną wersją. Jest to też, w pewnym sensie podniecające dla aktora ,że właśnie może zagrać tą scenę kilka razy dopóki mu się nie spodoba, ale już więcej tego nie zagra. Ja już więcej nie zagram prezydenta Czopa w filmie Machulskiego. Gdybym jednak go grał w teatrze od momentu premiery zagrałbym sto takich przedstawień i prawdopodobnie grałbym zupełnie inaczej. Ten spektakl ,który będę grał za chwilę inny jest teraz, a inny był 23 lata temu, chociażby dlatego, że ja miałem lat 29.Jest różnica między 52-letnim mężczyzną, a 30-letnim chłopcem, bo 30-latek jest dla mnie na szczęście chłopcem, chociaż wtedy wydawało mi się, że jestem bardzo dojrzałym mężczyzną. Jedno jest wspaniałe i drugie jest wspaniałe. Jedno przez to ,że jak się mówi o teatrze jako sztuce ulotnej ,ale powtarzalnej....można to powtórzyć. Ta chwila została zamknięta i tylko ją można powtarzać. Nie można tego poprawiać i zmieniać, można najwyżej wyrzucić bądź wyciąć

S.S: A czy w związku z ta powtarzalnością nie miał Pan chęci zrezygnowania ze spektaklu? Po prostu z nudów?

A.G: Tak, czasami mam takie odczucia. Poza tym jeśli mówimy o konkretnym spektaklu, czyli np. "Audiencji V" jest co innego ,jeżeli młody człowiek wychodzi w latach 80-ątych, kiedy jest stan wojenny, kiedy w Polsce nie ma nic, kiedy pozostaje nam tylko sztuka, ocet i herbata na półkach, protesty i kiedy ten młody człowiek zaczyna prowokować, zaczyna być prowokatorem, niepolitycznym, ale zaczyna pokazywać inny teatr...coś czego w ogóle nie było, kiedy smaży sobie na oczach ludzi jajecznicę i ją zjada, a jeszcze wcześniej obrzuca tymi jajkami. Co innego jest natomiast ,gdy w roku 2004 52-letni facet w średnim wieku, znany z roli Ferdynanda Kiepskiego ,nie tylko, ale dla większości tylko, wychodzi i robi coś co dawno przestało być prowokacją, bo od tamtych czasów setki ludzi coś takiego robiło, że prowokowało. Już się ludzie kopulowali na scenie, grano cały spektakl nago- to jest niczym szokującym, więc cóż jest szokującego w tym ,że się smaży jajka?

S.S: Teraz kontrowersja jest na porządku dziennym...

A.G: No właśnie. Tym się teraz epatuje i to już od dawna. Często też nie mam ochoty na granie takich spektakli i chętnie bym z tego zrezygnował .Tylko ,że są momenty w których jestem tak namawiany do tego ,że jednak to robię .A poza tym wracam do tego o czym mówiłem, to jest mój zawód ,a nie moje hobby ,ja również z tego żyję. Przyjechałem tu z Krakowa za darmo zagrać w Tumulcie i zrobię to tylko z miłości do młodzieży? Nie. Nieprawda, nie tylko. Bardzo mi będzie miło, jeżeli spektakl się uda , bo nie przyjechałem tu tylko jedynie po to, by wydrzeć pieniądze. Przyjechałem ,by zagrać jak najlepiej, ale dzisiaj ,a nie 20 lat temu .Gdybyście oglądały ten spektakl 20 lat temu, kiedy młody , szczupły mężczyzna, owłosiony, z długimi włosami (śmiech) spalał, podpalał transparenty, robił jajecznicę, obrzucał ludzi , z plecakiem wchodził na scenę to było zupełnie coś innego niż to ,że teraz Ferdek Kiepski wyjdzie na scenę i zacznie coś ględzić. Ględzić albo nie ględzić- trudno jest to ocenić.

S.S: Wszystko zależy od odbioru i punktu widzenia. Są tacy współcześni socjologowie i filozofowie ,którzy uważają ,że życie coraz bardziej się teatralizuje. Ludzie odgrywają różne role. Mają maski, nie mają twarzy. Życie traktują jak scenę ,a wydarzenia jak poszczególne akty. Zatracają siebie i tworzą zgoła inną postać. Czy nie obawia się Pan ,że przejmie cechy granych postaci? Że zwiąże się Pan z nimi na całe życie. Czy będzie taki czas w którym Andrzej Grabowski nie będzie już Andrzejem Grabowskim?

A.G Nie, bo zwykle takie rzeczy mogą mówić ludzie ,którzy zawodowo się tym nie parają ,bo gdyby tak było aktorzy wariowaliby po dwóch latach bycia na scenie. Nie da się przejmować cech postaci ,które się grywa ,bo grywa się bohaterów od wspaniałych po straszliwych, od morderców do świętych i jeśli przyjmowałoby się ich cechy to by człowiek zwariował. Wiadomo ,że aktorzy są ludźmi wrażliwymi głównie ze względu na to co robią...

S.S: ....ale odpornymi także....

A.G.: Niemniej, oprócz bycia na scenie żyją tak jak każdy inny człowiek : muszą kupić chleb, zrobić sobie śniadanie, muszą się wykąpać, wyprać, wyprasować, muszą rodzić dzieci i wychować je, zarobić na te dzieci, muszą opieprzyć dziecko, że dostało 2 w szkole i chodzą do toalety, łazienki, jedni są wierzącymi, drudzy niewierzącymi - są normalnymi ludźmi, tyle że chodzą do pracy i tam staja się kimś innym, ale przecież nie mogą robić tego na stałe, bo by zwariowali. Są aktorzy, którzy oddają całe swoje życie dla tej samej sztuki, kończy się to zwykle jakąś schizofrenią . Należy jednak się przed tym bronić, bo to przestaje być sztuka. Sztuka jest wtedy, kiedy człowiek kreuje cos samym sobą, a nie pokazuje samego siebie w akcji jakiegoś szaleństwa, które powstaną w związku z tym, że jest schizofrenikiem. Bardziej na aktora działa to, czy te role są dobrze zagrane, czy źle, czy osiągną sukces czy tez nie - to zmienia jego osobowość, bo aktor spełniony ma poczucie własnej wartości i sukcesu. Reprezentuje innego człowieka, niż aktora, który przeżył swoje życie i mówi: "Ja właściwie nic nie zagrałem". Prawda jest taka, że jeśli ja analizuję od teraz moje 30-pare lat na scenie i mógłbym wymienić 3-4 role, z których ja jestem zadowolony, to to jest wszystko, ale i tak bardzo dużo.

P.B.: ...więc jest Pan spełniony...

A.G.: Nie, ja nie czuję się spełniony. Miałem szczęście grać w kilku spektaklach, które, wtedy nie zdawałem sobie sprawy, przeszły do jakiejś historii. No, chociażby ta moja "Audiencja", w którą dzisiaj już nie do końca wierzę, bo kiedy ja zaczynałem grac 20-kilka lat temu to był inny świat, ja byłem inny, co innego znaczył ten tekst. Ta prowokacja, którą ja wtedy robiłem była rzeczywistą prowokacją. Teraz to dla większości Ferdek Kiepski wygłupia się na scenie i smaży jajka. To jest zasadnicza różnica pomiędzy tym, jak młody, nikomu nieznany człowiek wyszedł na scenę i prowokował. Ale ta "Audiencja" przez to, że gram ją 20-pare lat, właściwie na całym świecie, w języku angielskim, w Ameryce w East Village, w Nowym Yorku, nie tylko dla Polonii, na światowych festiwalach, właściwie wszędzie. Nie grałem jeszcze w Afryce. Ja mogę być zadowolony lub nie z tego spektaklu, który zobaczycie, bo on ma taką formę, że jest to coś w rodzaju również happy endu, który w wykonaniu Ferdynanda Kiepskiego jest inny niż w wykonaniu anonimowego, młodego aktora, który wszedł na scenę i rozpieprzył ją.

S.S.: Gdyby urodził się Pan we współczesnych czasach, czy wybrałby Pan tą samą drogę - aktorstwo? Czy są różnice pomiędzy teatrem sprzed lat a dzisiejszym, bo historia ma duży wpływ na teatr, jak Pan sam stwierdził.

A.G.: To były oczywiście inne czasy, bo teatr spełniał inną rolę, wtedy kiedy ja byłem młodym człowiekiem, a inną rolę spełnia teraz. Nie wiem jaką - ja nie jestem pesymistą, osobą, która gdacze i wydziwia. Teatr w czasach mojej młodości, chociażby przez inne uwarunkowania polityczne, był zupełnie czymś innym, był tym co powoduje, że te spowodowały rozruchy `68 roku. Teatr był bardzo mocną rzeczą. Na razie, niestety, ani polski teatr ani film nie osiągną takiego statusu jaki miał przez lata, ale też przez lata teatr był trybunem narodowo-wyzwoleńczym, myślę nie tylko o czasach PRL-u i komunie. To były czasy kiedy pisał Wyspiański i kiedy byli zaborcy. Historia oprócz 20-stolecia międzywojennego, była związana z niewolą, z buntem, niepodległością, a teraz zachłysnęliśmy się wolnością i nie mamy czego grać, co wykrzyczeć? Namawiać, aby ludzie wyszli robić blokady razem z Lepperem? Nie wykształciliśmy sobie żadnych tekstów dramatycznych, które odnosiłyby się do współczesnych czasów, a te które mieliśmy - mówię o tym narodowo-wyzwoleńczym repertuarze, fantastycznym, ale spełniającym swoją rolę lat temu 10-15 - skończyły się. Czym jest dzisiaj wyzwolenie? nudne jak jasna cholera. O czym oni gadają? Czym jest rozmowa Konrada z maskami? O czym, po co i kogo to interesuje? Dla mnie, mimo że jestem dużo, dużo starszy od was, II wojna światowa a bitwa pod Grunwaldem to jest to samo, ponieważ ja ani pierwszej ani drugiej nie przeżyłem. II wojna światowa a stan wojenny nie jest już tym samym, gdyż stan wojenny ja przeżyłem świadomie. Dla was stan wojenny znaczy tyle samo co II wojna światowa ,a dla mnie, mimo że urodziłem się 5 lat przed wojną.

(W tym kulminacyjnym punkcie wywiadu nasz kontakt z Panem Andrzejem się urwał...po prostu skończył się nam czas wyznaczony przez menadżera aktora.)


Spodziewałam się czegoś innego...

Spodziewałam się czegoś innego...Zupełnie. Jestem rozczarowana... To chyba nie tak miało być? A może właśnie tak? Może od początku było założenie, że w takim mieście jak Łomża, że dla takich ludzi jak tu, którzy przyszli na występ Andrzeja Grabowskiego, nie warto było się wysilać??!! No, chyba nie warto...
Łomża to niewielkie miasto i niezbyt wiele się tu dzieje na arenie kulturalnej, dlatego idąc na "Audiencję V" spodziewałam się wydarzenia kulturalnego pisanego przez duże W i duże K, a tu...
Dowcip na bardzo niskim poziomie. Dowcip tak głupi, że aż śmieszny. Śmiałam się, ale to był śmiech gorzki.
Wulgaryzm, tandeta, beznadziejność tak najkrócej można określić "popis" Andrzeja Grabowskiego. Chyba za bardzo utożsamił się z osobowością Ferdynanda Kiepskiego z tego tandetnego serialu. Skoro przyjechał, aby zrobić coś na odwal i wrócić do siebie, to dla mnie mógłby się tu wcale nie pojawiać.
I nie pomoże przytaczanie słów z jego wywiadu, w którym mówił, że postara się wykonać wszystko jak najlepiej, ja zdania nie zmienię. W wywiadzie użył tych słów, bo inaczej nie wypadało, bo tak należy mówić. Szkoda, bo miałam o nim lepsze zdanie i wcale nie utożsamiałam, go z Ferdkiem, ale teraz chyba to się zmieni. Sam stworzył taki obraz siebie...

marta


Andrzej Grabowski - Audiencja V

Ciemna scena Katolickiego LO, uczniowska ławka, krzesło, podniecone głosy ludzi, którzy trzymają w ręku program Festiwalu. Większość publiczności stanowi młodzież ,jednakże jest dużo dorosłych i niewielka grupa dzieci. W „Audiencji V” Bogusława Schaeffera nie zobaczymy Ferdynanda Kiepskiego znanego nam wszystkim z sitcomu „Świat według Kiepskich”, ale aktora Andrzeja Grabowskiego – zasłużonego aktora Teatru im. Juliusza Słowackiego.
Audytorium zaczyna się teoretycznie o muzyce. Teoretycznie, gdyż ciągła zmiana tematu przez aktora, który co raz zmienia kierunek przewodni spektaklu, wplata w zdania swoje wątki prywatne i scenę, w której smaży jajecznicę, które zupełnie odchodzą od głównego tematu przedstawienia – muzyki. Aktor poprzez dodawanie swoich opinii i ciągłą zmianę głównego tematu, spowodował, że widz siedzący na sali co raz zapominał o muzyce, a wsłuchiwał się w prywatne wywody pana Andrzeja.
Artysta dowiódł, że jest profesjonalistą, który potrafi zagrać niemal każdą postać. Możemy jednak w zagranej roli odnaleźć elementy przeniesione z sitcomu „Świat według Kiepskich”. W niektórych momentach cechy Ferdynanda Kiepskiego w grze aktora były bardzo widoczne. Myślę, że nie dało się ich uniknąć, gdyż cały spektakl miał charakter komediowy.
Na szczególną uwagę zasługuje scena ze smażeniem jajecznicy, o której wspomniałam na początku. Publiczność bardzo rozbawił akt, gdy aktor w pewnym momencie stwierdził,że jest głodny, następnie zaczął smażyć jajecznicę, po czym rzucał w publiczność swój wyrób. W mojej opinii ta właśnie scena wzbudziła największe zainteresowanie wśród widzów.
Muzyka, co rzadko się zdarza, nie była wielkim atutem tego spektaklu. Ten element miał za zadanie jedynie rozśmieszyć w momencie, gdy aktor zaczął tańczyć, kolejny raz odchodząc od głównego tematu. Mogliśmy więc usłyszeć jedynie kilka , krótkich melodyjnych i łatwo wpadających w ucho piosenek wydobywających się ze starego gramofonu.
Przedstawienie w reżyserii Bogusława Schaeffera, w której główną rolę grał Pan Andrzej Grabowski miało za zadanie rozśmieszyć i bawić. Moim zdaniem na pewno się to udało, gdyż na koniec cała publiczność ,rozbawiona do łez nagrodziła aktora gromkimi oklaskami na stojąco.

paulina bronowicz





...a może było za późno ? czyli Urodziny Infantki w wykonaniu teatru PucK

Cała myśl przewodnia pantomimy jest prosta i typowa dla baśni : młoda, rozpieszczona księżniczka jest bardzo smutna. Próby pocieszenia jej przez nianię czy służących pozostają bez odpowiedzi (ale to właśnie cechuję pantomimę). Nie pomagają prezenty, kwiaty, sztuczki akrobatyczne, taniec brzucha, ludzie na szczudłach - księżniczka jest w podłym nastroju i wydaje się, że nikt tego nie zmieni. Do czasu kiedy na królewskim dworze pojawił się żebrak. Zaoferował jej kilka niezbyt imponujących fikołków. Pomogło. Gdyby ta mała dziewczynka mogła wydać z siebie jakiś głos byłby to prawdopodobnie śmiech (chociaż prawdę powiedziawszy nie było w tym nic śmiesznego), Żebrak otrzymuje czarną, sztuczną różę i uznanie księżniczki. Pozostaje sam. Czas wykorzystuje na rozmyślenia, biedak myśli o dotyku księżniczki, o jej sercu. Niestety, w jego ręce trafia lustereczko, które uświadamia mu, że jego marzenia są nierealne do spełnienia. Chory z miłości umiera w asyście róży i lusterka. Jakie to straszne, kiedy wygląd może zdecydować o naszym losie. Nigdy nie wiadomo czym śmierć może być uwarunkowana.
Następnego ranka ciało biedaka zostało odnalezione przez służbę i mieszkańców zamku. Na ich białych twarzach malowało się zdziwienie jak i obrzydzenie. Mamy trupa w ogrodzie. Na domiar złego, zabiło go spojrzenie w lusterko. Kiedy dowiedziała się o tym księżniczka wpadła w taki szał, a na pewno wpadłaby, gdyby umiała to zagrać. Trzeba przyznać, że w utrzymywaniu powagi jest lepsza niż w wylewności.
Czarne niebo nade mną usłane gwiazdami, wokół mnie "publiczność" w przeważającej części składająca się z dzieci i opiekunów. Ale to było przedstawienie właśnie dla młodszych i muszę przyznać, że odrobinę irytowało mnie oglądanie pantomimy pozbawionej wyrazu. Do tej pory nie wiem, czy nieudane elementy gimnastyki były przypadkiem czy wpisane zostały w obraz sceny. Niech to jednak pozostanie słodką tajemnicą reżysera, gdyż ja nie mam zamiaru więcej wracać do teatru PucK.

sandra szaja




DZIEŃ II
(17 KWIETNIA 2004 – SOBOTA)






Teatr Tańca AKRO - Razem jesteśmy osobno.

Czemu by nie połączyć teatru z tańcem? Jakże ciekawą formą wyrazu jest ruch...Gra aktorska i oryginalne układy taneczne mogą dodawać wartości i głębi przedstawianym problemom na scenie. Takie właśnie połączenie zastosował Teatr Tańca AKRO w spektaklu pt. "Razem jesteśmy osobno".
Zgrane, harmonijne układy taneczne połączone z tajemniczą, rytmiczną muzyką intrygowały widza, pozwalały mu całym duchem uczestniczyć w sytuacjach wykreowanych przez aktorów.
W spektaklu poruszone były problemy zwykłego, szarego człowieka i jego egzystencji.
Bohaterowie doskonale wcielili się w swoje role. Ich naturalne i swobodne zachowanie potęgowało wartość poruszanego przez nich problemu.
Jak już sam tytuł wskazuje, każdy z nas , mimo iż wbudowany w świat pełen ludzi jest indywidualną cząstką dzieła Bożego. Chociaż istniejemy na tym samym świecie , to jednak chodzimy innymi innymi drogami jak koty....Nawet jeśli nasze spojrzenia skierowane są w tę samą stronę to dla każdego przeznaczona jest inna ścieżka. Wyodrębniają nas także różne charaktery , wnętrza , upodobania oraz perspektywy życiowe. Tę odrębność człowieka doskonałe ukazuje widowisko J. Miś-Fudali i K. Adamczyk.

patrycja prószyńska


"Razem jesteśmy osobno"

Dwadzieścia pięć minut sobotniego popołudnia rejestrowałem z przyjemnością. Mam tu na myśli spektakl Teatru Tańca AKRO zatytułowany "Razem jesteśmy osobno" autorstwa J. Miś-Fudali i K. Adamczyk.
Młodzi aktorzy specjalizujący się w przedstawianiu historii rzeczywistych , ukazywaniu relacji jednostki z otaczającym światem wytańczyli opowieści o braku ingerencji społecznej, negatywnej roli niepoprawnie rozumianego indywidualizmu . Aktorzy łącząc elementy tańca współczesnego z klasyczną choreografią, wpisani przez scenarzystów w sugestywną scenografię ukazali egzystencję trzech grup społecznych. Z rozmysłem i finezją przekazali relacje oraz uczucia panujące pomiędzy fikcyjnymi postaciami.
Harmonijne ruchy tancerzy zastąpiły słowa, które wydają się być zbędne, niepotrzebne , odesłane w niebyt na te dwadzieścia pięć minut.
Gesty aktorów dopełniała muzyka. Alternatywne brzemienia zintegrowały się z odbiornikiem telewizyjnym, nie imitującym żadnego programu. Ludzie niemal przykuci do ekranu , na scenie budowali wewnętrzny świat, oddzielając się murem lub podejmować próby nawiązania kontaktu , porozumienia.
"Razem jesteśmy osobno" to wspaniałe widowisko. Pod każdym względem. Intelektualnie , aktorsko , bez wtórności i przesady. Sceny z życia okraszone alternatywną muzyką.

paweł truszkowski





GDYBY ADAM BYŁ POLAKIEM - CZYLI DOMOWE PRZEDSZOLE WSZYSTKIE DZIECI KOCHA...

Wrzask, pisk, głośna, drażniąca muzyka, grupka ludzi skaczących po scenie - oto, co zapamiętałam ze spektaklu GART. Nie wiem, czym miał być ten hałaśliwy tłumek, ale ja odebrałam całość jako próbę żartobliwego, aczkolwiek sensownego, ukazania wizji stworzenia człowieka i delikatnego "pojechania" po statystycznym Polaku. Anioł, pieski, dymiący piecyk, okularnicy, kilka zataczających się pijaków i głos... BOGA, który jak Big Brother z góry czuwa nad wszystkim, obserwuje i komentuje to, co dzieje się na ziemi. Bardzo wesołe... Doprawdy, bardzo wesołe, ale nic poza tym...
TAK!!! dla BOGA, bo nie krzyczał i nie skakał po scenie.
NIE!!! dla muzyki - rozpraszającej, irytującej, a przede wszystkim za głośnej. Na nic zdały się wysiłki aktorów, którzy próbowali przekrzyczeć "przecudnej urody" dźwięki. Mimo że siedziałam w drugim rzędzie, musiałam mocno się wysilić, aby coś usłyszeć.
ROZCZAROWANIA!!! niestety są... Niestety, bo mam pewien sentyment zarówno do samego teatru GART, jak i do miasta, z którego pochodzą aktorzy - Katowic. Podświadomie usiłowałam znaleźć w tym całym rozgardiaszu coś, co mi się spodoba. No, i znalazłam, ale niestety nie satysfakcjonuje mnie to. Siedząc wygodnie w swoim fotelu czułam się, jakbym pomyliła teatr z przedszkolem. Ta dziecinna, sympatyczna do bólu atmosfera sprawiła, że całość po prostu do mnie nie trafiła...
W KILKU SŁOWACH!!! Pięciolatkowi nie daje się papierosa... Złota Kulisa? A i owszem, ale nie tym razem :(

Marta


"Ty i ja" według I. Von Zadowa i w mojej interpretacji :)

Dwóch ludzi. Skrajnie różnych. Łączy ich wspaniałe uczucie jakim jest przyjaźń. Jeden - bez przerwy obawia się kamienia, który rzekomo ma spaść z nieba lub zaatakować z przodu lub z tyłu nazywa się Duddy. Drugi beztroski, trochę marzycielski, optymistycznie nastawiony do świata to Ziggy.
Za namową Duddy`ego obie postacie budują na scenie wokół siebie niewidzialny mur. Mur, który ma ich ochronić przed atakiem kamieni. Budują najpierw jeden, potem drugi, potem... W rezultacie zewsząd otacza ich kamienna przegroda od świata. Po murach przychodzi czas na stworzenie sobie dachu. Dachu, po którego wybudowaniu tracą całkowity kontakt ze światem, gdyż nie wiedzą coś się na nim dzieje. Cała ta konstrukcja, budowla, czy jakkolwiek inaczej to nazwiemy powstałe na skutek starań Duddy`ego. Ziggy wcale tego nie chciał, a jednak za namową przyjaciela godził się na wszystko. Los bohaterów potoczyłoby się pewnie inaczej, gdyby nie ... piłka, z którą praktycznie nie rozstawał się Ziggy. Nawet podczas siedzenia wśród samych kamieni razem z Duddy`m nie potrafił się jej pozbyć, zrezygnować z posiadania jej. Ona przywoływała wspomnienia i pomagała w wyobrażeniu sobie szczęśliwych i pięknych chwil. Nie potrafił tego zrozumieć obawiający się bez przerwy kamienia Duddy. Żądał wyrzucenia piłki z kamiennego schronienia. Na takie wyrzeczenie nie mógł przystać Ziggy, dla którego piłka była bardzo ważna. Ta różnica zdań doprowadziła do krótkiej sprzeczki pomiędzy przyjaciółmi i opuszczeniu ich miejsca przebywania przez Ziggy`ego. Ta rozłąka skłania Duddy`ego do wypowiedzenia słów mówiących jak ważny jest dla niego przyjaciel: Ziggy, było pięknie razem z Tobą. Nie zdaje sobie sprawy, że Ziggy słyszał te słowa i było mu bardzo miło po ich usłyszeniu. Dzięki temu przyjaciele godzą się, a Ziggy`emu udaje się wyperswadować Duddy`emu absurd o kamieniu. To by było na tyle, co do krótkiego streszczenia tej sztuki.
Teraz kilka słów o tym, jakie wrażenie na mnie wywarła i co wniosła.
Na początku myślałam: kolejna nudna sztuka, która ma być śmieszna; pośmieję się, pośmieję, a potem szybko o niej zapomną. Muszę przyznać, że zostałam bardzo mile zaskoczona. W tym, co zostało przedstawione odnalazłam to, o czym wydaje mi się, że wielu zapomniało. Odnalazłam przyjaźń i to jak szybko można ją stracić. Jak ważni są dla nas przyjaciele. Jak potrafią zmienić nas, przekonać, wspierać, pomagać. Są dla nas oparciem i nie zostawiają nas, gdy nam czasami coś odbije. Dla mnie była to więc sztuka o przyjaźni. Ale nie tylko. Poruszała także inny problem. Problem odgradzania się od innych ludzi poprzez budowanie niewidzialnych murów. Zamykanie się w sobie jak widać nie daje najlepszych skutków. Powoduje, że człowiek boi się otaczającego go świata. Boi się ludzi. Tak naprawdę to boi się również samego siebie.
Zastanówmy się jeszcze przez krótką chwilę nad symboliką kamienia. Czym może być ten kamień, którego tak bardzo bał się Duddy? Moim zdaniem są to problemy i wyzwania, z którymi spotykamy się na co dzień. Spadają one na nas niespodziewanie i zwalają nas z nóg, ale na szczęście od czego ma się przyjaciół...? :)
Moja ocena:
scenariusz -5+
przesłania płynące ze sztuki- 6
wykonanie - 5

marta



Zauważ ... Rozmyślaj ... Myśl ... ŻYJ ... Pamiętaj
Teatr Varietes, czyli szajka hipnotyzerów "Odczepić się" wg M. Białoszewskiego


Ileż razy przechodzimy obok wysokich budynków mieszkalnych? Jak wiele czasu zajmuje nam rzucenie ukradkowego spojrzenia w okna wieżowca-"mrówkowca"? Czy zastanawiamy się nad życiem (?) toczącym się za szybą każdego z okien? To, czego uczy nas Białoszewski nie zostanie zamknięte w ścisłych ludzkiego pojęcia o życiu. Mijajcie, mijajmy się, ale nie omińmy. Pamiętajmy o sobie, przecież to takie ważne....
Co zrobilibyśmy, gdyby istniało życie oparte jedynie na życiu kogoś innego? Gdyby nasz umysł zainfekowany został komercją, a monotonność i bierność toczyłyby się z naszych ust pulsującym strumieniem? Co jeśli wartości wyższe zamieniłyby się miejscami z serialami telewizyjnymi? Lecz, czy świat nas otaczający nie charakteryzuje się właśnie tymi obawami? Może są tak naturalne, że nie zauważamy ich wpływu na nas samych?
Siedząc w ciemnej sali teatralnej, przyglądając się grze młodych aktorów, jednocześnie przysłuchując się typowym, lingwistyczno-białoszewskich słowom, które pozornie bez znaczenia, kryją w sobie potęgę wartości, w ciszy rozmyślałam... o mentalności ludzkiej, o tym, że każdy z nas może (lub już jest) taką mrówką której jedynym celem jest dobro królowej. Często widzimy owady te przemieszczające się po chodniku z ziarenkiem piasku, większym od nich samych - dążące gdzieś po utartym szlaku, w nadziei odnalezienia swego domu, w którym mogłyby bezpiecznie zostawić bagaż i pójść po następne ogniwo budujące mrówkowiec. My - zamknięci w klatkach z betonu, słudzy schematyzmu, uzależnieni od własnych przyzwyczajeń. My? Propagujący indywidualizm składając hołd monotonności. My! Skazani na siebie... mnie... ciebie. Niełasko uzależnień! Dopiero teraz ciebie widzę? Wciąż gotuję, jem, rozmawiam (?), oglądam telewizję, śpię - tak jak mój sąsiad z naprzeciwka, z pierwszego piętra, jak każdy człowiek... Wciąż głos baby nade mną, krzyk dziecka przeszywający moje uszy. Wciąż... ciągle... NIE! Biedronka nie może wygrać z Tesco, Tesco nie podda się Biedronce... Walka... to nam pozostało? Przede wszystkim walka z samym sobą. Kiedy odrzucimy stereotypy i zaczniemy słuchać głosów aktorów, odnajdziemy bolesną prawdę, której nie zakamuflujemy fałszem...
Grupa młodych ludzi popisała się dużą sprawnością na scenie. Czasami dało się zauważyć pewne zgrzyty, ale nie wpłynęły one na przebieg spektaklu i odbiór publiczności. Ciekawy sposób ukazania rzeczywistości powodował, że widz wnikał umysłem w tą sztukę. Jako gorąca zwolenniczka twórczości Mirona Białoszewskiego czekałam na ten spektakl z niecierpliwością. Moje oczekiwania w większej części zostały zaspokojone.
Aktorzy teatru Varietes, czyli szajka hipnotyzerów tworzą doskonale zorganizowaną grupę na scenie, potrafiącą oddać nastrój i klimat spektaklu. Przyglądając się im jako jednostkom nie zostałam dostatecznie przekonana, czy ta potężna prawda w teatrze pełni dla nich jakąkolwiek rolę. Zachowanie podczas spektakli innych teatrów budzi negatywne uczucia. Dziwne podejście do pozostałych zespołów, często lepszych, nie świadczy o ich aktorstwie, lecz o zgoła innych aspektach, często poruszających kwestie moralne.
Miejmy nadzieję, że tradycji stanie się zadość i ówczesny skład teatru ulegnie gruntownej przebudowie. Aktorstwo to nie wszystko. Po prostu są lepsi...
Jak długo pragniecie grać w swoim prywatnym życiu?

sandra





PACHNĄCE GRÓWNO l:)

Ubu to śmierdzący typek spod ciemnej gwiazdy, któremu pewnego pięknego dnia zachciało się, a by zostać królem. jak to w bajkach bywa po wielu przekomicznych zwrotach akcji, całkiem niepoważny Ubu dostaje się na tron. "Ubu bardzo według zupełnie nieomalże ale nie do końca prawie tak rimejk" to przesympatyczna opowieść o człowieku, który dąży do zrealizowania własnych celów - dosłownie po trupach (a raczej po trupie króla Wacława).
TAK!!! dla muzyki. Była po prostu świetna. Idealnie dopasowana do tematu spektaklu, do rozgrywających się na scenie wydarzeń. Stwarzała klimat przedstawienia i co najważniejsze - nie przeszkadzała oglądającym w śledzeniu akcji.
TAK!!! dla aktorów. Grali perfekcyjnie. Bez zająknięcia wygłaszali kwestie, po których publiczność nie mogła opanować śmiechu. Szczególne pochwały należą się odtwórcy roli króla Ubu. Moim zdaniem nikt nie zagrał swej roli lepiej.
NIE!!! eeee... chyba nie ma :)
ROZCZAROWANIA!!! dlaczego tak krótko?
W KILKU SŁOWACH!!! Jeśli to przedstawienie nie wygra Złotej Kulisy, to... zostanę aktorką :)

iveet


J&H

Na Starym Rynku przywitał nas widok Straży Pożarnej. Stoimy obok czegoś, co wygląda jak włącznik prądu, schowanego do kartonu w celu zabezpieczenia zalaniem nie wiadomo czym. Może lepiej się nie domyślać. Zapowiada się ciekawie. Nie boimy się, bo umierać w imię Sztuki to zaszczyt.
Już 30 min opóźnienia. Na środek wychodzi przedstawiciel Teatru Młodyżywiec: "Ja mam dwa słowa. Dziękuję za przyjście. Niestety nie uda nam się zagrać jednej sceny, która miała być bardzo efektowna. Mamy kłopoty z prądem, ale mimo wszystko bardzo chcemy tu zagrać. No to jedziemy!"
Dr Jekyll przeprowadza eksperymenty w celu odnalezienia sposobu na nieśmiertelność. W końcu udaje mu się wynaleźć odpowiednią wg niego miksturę. Jednak skutki jej wypicia nie są zgodne z oczekiwaniami doktora - napój rzeczywiście dodaje sił, może nawet przedłuża życie... A raczej je podwaja - budzi w Dr Jekyll’u jego mroczną naturę, czyli Mr Hyde’a.
Spektakl "J&H" oparty na motywach opowiadania Stevensona, przedstawia wciąż aktualny problem wewnętrznej walki człowieka z samym sobą. Uświadamia, że w każdym z nas może kryć się demon i niekoniecznie potrzebna jest specjalna mikstura, by go wywołać. Ostrzega, że niebezpieczne jest przeprowadzanie eksperymentów na ludziach dla zaspokojenia swoich pragnień, ale co najważniejsze - pokazuje jak łatwo jest przekroczyć granicę między dobrem, a złem i jak bardzo trudny może być powrót. W przypadku Mr Hyde’a ten powrót staje się niemożliwy.
Naszym zdaniem aktorzy wspaniale zagrali swoje role. Wydobyli z tekstu "Dr Jekyll i Mr Hyde" to, co w nim najważniejsze, najbardziej charakterystyczne i trafiające do widzów. Równie sugestywne byłe kostiumy, szczególnie fakt posiadania szczudeł przez Mr Hyde’a, co odczytałyśmy jako symbol jego dominacji nad Dr Jekyllem. Oprawa techniczna przedstawienia także była godna podziwu, nawet mimo usterek. Efekty specjalne dodawały widowiskowości. Muzyka i światła tworzyły nastrój, podkreślały dramatyzm i pomogły wyrazić uczucia bohaterów.
Jedynym minusem występu okazała się publiczność, której zachowanie było dalekie od zachowania normalnych, kulturalnych ludzi.
DO PUBLICZNOŚCI: Jeśli macie zamiar przychodzić na przedstawienie tylko po to, by porobić sobie jaja, to lepiej zostańcie w domu!!!
DO DZIECIAKÓW: Po dobranocce powinnyście leżeć grzecznie w łóżeczkach, a nie - jak głupie rozpieszczone bachory - biegać po scenie i łapać aktorki za spódnice! Poza tym przyłóżcie się lepiej do nauki języków obcych, żeby krzycząc łamaną angielszczyzną wulgarne komentarze, wiedzieć, co one znaczą!!!
DO MATEK: Wypychanie dzieci na scenę nie jest przejawem inteligencji. Wprawdzie rozumiemy wasze marzenia o sławnych potomkach, ale niestety, do tego trzeba mieć talent!!!
DO OCHRONY: Za co wam płacą?!

ania&kasia

DZIEŃ III (18 KWIETNIA 2004 – NIEDZIELA)







MADE IN POLAND

Lubię ich już za sam tytuł spektaklu To było tylko tak żartem...
Ale uważam, że należy im się wielki szacunek, że potrafili sami stworzyć scenariusz, który tak dokładnie oddawałby polską rzeczywistość. No, bo przecież wszyscy gonią u nas za pieniądzem, n ie mają na nic czasu, zapominają co to są uczuicia, miłoś, nawet na sex nie mają czau. Są sztuczni. Nie zauważają drugiego człowieka, nie dostrzegają jego cierpienia. Przechodzą obok nie zauważając jego bólu. Nawet, gdy odejdzie już na zawsze nie robi to na nich wrażenia... Wszędzie komórki, reklamy, pośpiech, promocje...
Pomysł naprawdę extra. Tylko... na początku powstało jak dla mnie za duże zamieszanie, za duży chaos. Byż może to właśnie tak miało być. (?) Nie wiem, ale rozproszyło to moją uwagę od tego, o co chyba naprawdę w tym chodziło.
Poza tym muzyka... niezbyt dobra. Czulam się jakby zaraz miało przylecieć ...UFO A chyba jeszcze nie mieszkamy na Marsie...

marta


Nie było tak źle czyli Wdowy wg Mrożka w wykonaniu Teatru Wyobraźni

Po pierwsze trzeba wspomnieć o zbyt długim czekaniu na spektakl. Pół godziny to już lekka przesada!!! Nie wiedziałyśmy też co mamy zrobić ze swoimi nogami ( i tak już wystarczająco bolały po dwóch dniach biegania). Czekać można jedynie na wielkie dzieło , a to co zobaczyłyśmy nie zasługuje na miano. Tragifarsa pt. "Wdowy" Mrożka owszem, zasługuje, ale nie to przedstawienie. Teraz wyjaśnimy dlaczego...
Wszystko byłoby w miarę dobre, gdyby rozmowa dwóch wdów nie przerodziła się w powtarzanie nauczonego na pamięć scenariusza. Można to nazwać kulminacyjnym punktem nudy. Nic dziwnego, że chłopak siedzący obok mnie zasnął...chyba nazywał się Grzesiek, ale już nie pamiętam.
Trzeba wspomnieć coś na temat gry pozostałych aktorów (konkretnie jednego).W naszej opinii najlepiej spisał się chłopak grający kelnera. Dlaczego? Dlatego, bo uwielbiamy ironiczne i pełne powagi postacie. Umiał znaleźć się w swojej roli i za to mu bardzo dziękujemy. Miło było popatrzeć na dobrą grę aktorską.
A co się stało z muzyką? Uważamy ,że weszła ona za późno w paru momentach. Mimo tego malutkiego błędu można stwierdzić, że przyjemnie słuchało się dźwięków, które wydobywały się z głośników.
Podsumowując cały spektakl nie wywarł na nas głębokiego wrażenia. To nie było przedstawienie do którego będę wracać myślami.
Dziękujemy za wypowiedź na łamach tak wspaniałej gazetki

Sandra&Paulina B.


Wdowy

Teatr Wyobraźni przedstawił spektakl zatytułowany "Wdowy ", wyreżyserowany przez panią Małgorzatę Tokarz. Owe przedstawienie powstało na kanwie tragifarsy S. Mrożka.
Młodzi aktorzy dokonali wręcz mistrzowskiej interpretacji scenicznej wyżej wymienionego tytułu.
Czarny humor, groteska - elementy charakteryzujące literacki pierwowzór zaistniały na scenie, zostały podkreślone poprzez grę, scenografię i muzykę. Ścieżka dźwiękowa jaką słyszymy podczas przedstawienia zasługuje na uznanie. Tworzyła bowiem integralną część z powiedzianym słowem, wykonanym gestem.
Podczas wystawienia "Wdów" czułem się bardzo dobrze w roli widza.

paweł truszkowski


Teatr PRODUKCYJNY-MDK-DŚT "Trach"

Ostatniego dnia na zakończenie Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Młodzieżowych był spektakl "Trach" grupy Szczypiory Teatru Produkcyjnego. Ich debiut sceniczny powstał na kanwie własnego scenariusza. Problemy poruszane przez młodych aktorów , mimo iż bardzo poważne, tak jak: problem zła, dobra, miłości , przyjaźni, zagubiły się w dość śmiesznym , sztucznym tekście scenariusza. Brak doświadczenia młodzieży również stał się jednym z powodów niepowodzenia dzisiejszego występu owej grupy. Role zagrane były nienaturalnie. Na twarzach aktorów nie zawsze formowała się odpowiednia do sytuacji mina. Gesty i ruchy ich wskazywały na duży stres.
Muzyka towarzysząca wyczynom bohaterów i scenom z ich życia nie pasowała do tragicznego i przerażającego charakteru widowiska. Nieprofesjonalne zagranie i niepoważne podejście do tematu nie zainteresowało widzów, a wręcz wywołało śmiech i innego rodzaju zachowania nie przystające do teatralnej kultury.
Uważam jednak, iż wszelkie niedoskonałości występu Teatru Produkcyjnego są wybaczalne chociażby ze względu na niedojrzałość wiekową oraz spięcie wywołane ich debiutem. Chwała Im za ambicje, za tyle trudu włożonego w przygotowania swojego dzieła . Na pewno pisanie scenariuszów jest trudną sztuką , nie mniej jednak nasi młodzi bohaterowie podjęli się tego poważnego zadania i mam nadzieję , ze w miarę upływu czasu i przypływu nowych doświadczeń Ich działalność nabierze nowego wymiaru i stanie się dla widzów nauką i wskazówką pobudzającą do refleksji.

patrycja prószyńska

2010-09-17 13:17 Opublikował: Admin

MDK-DŚT

INSTYTUCJA KULTURY MIASTA ŁOMŻA
18-400 Łomża ul. Wojska Polskiego 3,
tel./fax: 86/216 32 26, 216 45 53, e-mail:sekretariat@mdk.lomza.pl,

NIP:718-00-07-644 NR KONTA 73 1560 0013 2818 0753 7000 0001